2001-04-26 Zelene Pleso (Słowacja/Tatry) Trasa Dystans 125km Uczestnicy |
Technika Widoki |
"O kilka przełęczy za daleko" jak ktoś nie ma czasu -odradzam czytanie. sporo textu, ale ogólnie dla wtajemniczonych... postanowiliśmy wspólnie (tzn. ja i mój bike), ze musimy cos zdziałać i to coś konkretnego. na tace poszła dolina zielonego stawu na Słowacji. jeszcze wysiadając z pociągu myślałem, ze dotarcie tam to zupełna fikcja-w kit kilosow, non stop po górach no i jeszcze wysokość samego stawu 1550mnpm. ruszyłem mimo tego na łysą polanę (granica) pełny werwy. dodam, ze moja forma była cieniutka jak barszcz... no, ale trzaskałem dzielnie kilosy, karmiąc się widoczkami, które szczególnie po słowackiej stronie są śliczne (tatry zupełnie zawalone śniegiem!). jadąc ciągle wg schematu podjazd-zjazd, bo nie było tam zbyt wiele płaskiego, zmęczyłem się solidnie, ale po 50km takiej męczącej jazdy dotarłem do wylotu dolinki. w końcu czyste mtb. trasa nazwana "cyclo cesta -vysoke tatry 4" 8 kilosow popylania po lesie do góry a'la dolina tignalga, tylko widoki o niebo lepsze (tak, tak). początkowo spox, ale od 1200 m npm lód polany woda! (panaracer dh 2.3 - jechał jak po betonie!) no, ale nie pękam, bo Wojtus tez nie pękał ongiś:-) od 1350m śnieg i to taki madafaka, ze nie mogłem wpychać roweru, ale... w końcu rozpostarł się przede mną taki widok, ze pomyślałem : "kurna, taki ze mnie grzesznik, a takie nagrody mnie spotykają!" (będą zdjęcia, może zeskanuje cos). dodam, ze cały czas byłem w krótkich spodenkach, co wyglądało sensacyjnie w otoczeniu tych niemal himalajskich szczytów, he he, a goście z TANAPU gapili się sympatycznie(!) zresztą lampa była koszmarna, słonce waliło w śnieg i powstał tzw. piec (chyba ze 30C). nogi już mi odpadały, ale w końcu dopchałem się do schroniska (1550m). ludzi było mało, żeby nie powiedzieć "puchy". zażyłem doping R14, i goniony przez czas zacząłem zbiegać po tym śniegu z rowerem, skacząc min. w zaspy(cool!), rower obtukl mi zupełnie łydki - mam piękne siniaki. potem jazda po tej mega-szklance i f końcu spotykam slowaczke na bike'u. b. ładna, słowo daje, na GT. potowarzyszyliśmy se troszkę i pogadaliśmy se (panna nieźle kręciła, ale zupełnie na taka kosę nie wyglądała). i f końcu wylalalem się asfalt. buty mokre, zimno mi do tego zjazdu jak fix -bleeee... no ale pojechałem jakoś. słonce mnie rozgrzało. fizycznie byłem już jednak "ugryziony" i czułem , ze może być cholernie ciężko wrócić do zakopca... ... w końcu znalazłem się na samym dnie olbrzymiej kotliny i przede mną perspektywy były zupełnie "przeje....". na wejście około 10 km podjazdu, lekkiego bo lekkiego, ale w moim stanie było to niemal "nierealne". otóż wyciskając wodę ze skarpetek, smarując palce kremem zimowym, nakładając worki foliowe, by moje nogi nie skostniały na umór (w końcu było zaledwie +10C), zgiąłem zbytnio nogę i...okazało się ze stopień zakwaszenia moich mięsni jest tak duży, ze o mały włos a złapał by mnie skurcz. przeraziłem się tym, bo przecież na tym etapie (po 75km) miałem przed sobą jeszcze około 5 dych (50km) w tym choćby takie atrakcje jak 3-4 podjazdy i Bóg wie co jeszcze... pomyślałem, ze jest nie-fajnie i ze chyba w takim razie nie dotrę do zakopca nawet na 2 w nocy i ze zdechnę gdzieś na trasie. sprawdziłem jakieś autobusy, ale to był raczej wygłup, bo tam jest zupełne zadupie. pomyślałem, ze skoro nie mam wyjścia to delikatnie będę próbował podjeżdżać, ostatecznie widoki były bajeranckie, a słoneczko jeszcze nie szło spać. muza na uszy, odpaliłem druga R14(ledwo wypiłem to świństwo) i... jakimś cudem tam dotarłem, choć wydawało mi się , ze to trwa cala wieczność, a kilka razy głośno pomyślałem "hard kur.... core". szczerze mówiąc, nie wiem dlaczego nie siadłem na kamieniu i nie zacząłem ryczeć :-) był to podjazd mojego życia. potem następna bania do góry i w końcu zameldowałem się na granicy. pyk, pyk i już trzaskam w kierunku zakopca... ale tutaj zupełna kicha. opadłem z sił i w dodatku zaczął się jakiś następny rypnięty podjazd, oczywiście , ze "nie był trudny", ale wówczas dla mnie to był absurd. w dodatku cham był prosty jak drut i widać było jego koniec! jechałem , jechałem i myślałem ze nie dojadę. nienawidzę takich podjazdów. po jego rozpaczliwym pokonaniu, resztkami sil i ambicji mój organizm zeswirowal. wydawało mi się, ze jest ze 20C, wiec się rozebrałem i zacząłem dluugie zjazdy (była godz. 19). było mi nawet ciepło, ale kiedy ziornalem na termometr i było tylko +5C, zdałem se sprawę, ze mój organizm jest do d... przecież przy takiej temp to ja z reguły chodzę w szaliku i rękawicach, a nie jadę w dół z prędkością 50km/h. no, ale nic. zaćmiony dotarłem do zakopca, łyknąłem fryty, Tymbarka i zapakowałem się na autobus. o 23:00 wpadłem w wannę i ...tak dalej. w sumie 125km (góry, góry, góry) i aż 8:40 efektywnej jazdy. było mega-fajnie, ale momenty były tak dramatyczne, ze dziwnym jest moje dotarcie do łóżeczka :-)))) i niech nikt mi nie mówi ze na 15kg rowerze i oponach 2.3/2.1 nie da się jeździć. da się, da się -nawet bez przygotowania. zacytuje tylko pewnego instruktora survivalu (klient oszołom): "ból nie istnieje, to tylko wymysł waszego mózgu" he he he he |