2001-09-16 Szajcaria, Escholl(Wallis) i Samnaum (Graubunden) Uczestnicy |
"Relacja z Wallis i .... Graubunden" ostrzegam ze tekst jest nieskładny i ciężki do zrozumienia a zdjęć żadnych nie mam. pogoda nie najlepsza ale górki niezgorsze. duże przewyższenia, dużo wyciągów (raj dla osób które chcą przezbroić sobie rower na dh), dużo singletraili, dużo stromych kawałków. bardzo fajna jest nawierzchnia bo z reguły nieduże kamienie i w miarę związane z podłożem, sporo tez typowo leśnych ścieżek (tyle ze wąskich i stromych) no i są kawałki szutrowe. pierwsza traska: druga wycieczka: trzecia wycieczka: dochodzę jednak do wniosku ze ideałem byłby zjazd 2500m ;-) tylko gdzie taki znaleźć? następnego dnia ból kolana się nasila i postanawiam sobie odpuścić. jadę w związku z tym na DH. 1200m na 8km. mogłoby być 2000m ale niestety druga częścią kolejki nie chcą mnie wywieźć. ostatecznie jednak te 8km dały mi nieźle w kość. strasznie stromo (20->50%). wąsko, leśna ścieżka a od czasu do czasu kamolce. mój rower i ręce w takich warunkach słabo wydalają. w połowie zjazdu dotykam przypadkiem hamulca tylnego i parze się (zagotował się zupełnie choć wiele słabiej nie hamował a raczka zamiast twardnieć to lekko miękła). jeżeli ktoś (Junior?) chce jeździć w takich miejscach (lub szuka pretekstu) to 8cali na tył to mus. pod koniec pojechałem jakąś nieoficjalna odnoga i szybko wkopałem się w miejsce w którym balem się zjechać (stromizna ok 50% i dwa ostre zakręty w środku, a to wszystko na przestrzeni 3-4m :-). 6* na sobotę zapowiadali deszcz (i tak tez się zanosiło) wiec pojechałem do miasta, w wyniku czego kupiłem sobie dwa kolejne przewodniki po swiss (Irena się chyba załamie :-) po południu jako ze pogoda jednak się trzymała pojechałem na rekonesans koło eischoll (gdzie mieszkaliśmy). tereny okazały się świetne i plułem sobie w twarz (czy jak to się tam mówi), ze nie pojeździłem tam wcześniej. na wyjazd wyciągiem spóźniłem się 15min (a to był ostatni dzień w eischoll :-( ostatecznie pojechałem b. fajnym singletrailem na małą górkę (ok 200m przewyższenia). równa, kreta (niektóre zakręty robiłem już na cyka, a szans żeby zakręcić normalnie czyli bez zarzucania tyłem prawie w miejscu nie było żadnych) ścieżka bez korzeni i kamieni. niezła zabawa. 5/6* w niedziele przejazd do samnaun (koło scuol) w niektórym wiadomym celu. na poniedziałek pogodę zapowiadali złą, ale mimo tego zaryzykowałem i pojechałem do val du iny. tym razem jednak ambitnie bo z dojazdem od włoskiej strony i przejazdem przez przełęcz 2820m z drugiej doliny. najpierw ok 30min asfaltem do przystanku autobusowego, później autobusem, taka droga, ze osobowym autem bałbym się jechać. kierowca miał niesamowity obcyk, choć i tak raz przez 10min mijał się z ciężarówką (na drodze o szerokości może 6m!, a później okazało się ze jest rów w poprzek drogi i trzeba było czekać aż go robotnicy na predce zasypia :-) przy tym wszystkim mój rower przyczepiony taśmą na zewnątrz pionowo za autobusem (wyobraźcie sobie jaka miałem stresującą drogę). tak dotarłem na 1800m i ruszyłem już o własnych siłach do góry. pierwsze 300m mile. później zastanawiałem się czy iść ambitniejsza droga (prawie pionowy żleb, przejście przez lodowiec), czy wybrać ta, która wg mapy powinna być w zasadzie bezproblemowa. wybrałem ta druga. szybko okazało się jednak, ze jest tyle kamieni ze rower trzeba prowadzić i/lub nieść, a droga jest dłuższa niż można się było spodziewać. po 200m dopiero niespodzianka - prawie pionowy żleb. u jego podnóża turyści patrzyli na mnie z niedowierzaniem i upewniali się ze zdaje sobie sprawę gdzie idzie szlak (oczywiście ze sobie nie zdawałem i miałem nadzieje ze szlak skręci na bardziej plaski lodowiec). nie będę się rozpisywał, ale na nogach z kijkami byłoby dosyć ciężko, a tak to była walka o przetrwanie. po skończeniu się żlebu (cały czas sądziłem ze to będzie już przełęcz) okazało się ze jeszcze czeka mnie parę km i to dalej bardzo uciążliwego prowadzenia. na przełęczy zastanawiałem się czy nie zaatakować jeszcze którejś z okolicznych bardzo ładnych górek (w tym najwyższego w tym regionie Piz sesvenna 3200,). zmęczenie, niepewna pogoda i kolano zniechęciły mnie do tego (później pogoda się poprawiła i mogłem jednak pójść na całość). zjazd najpierw na Ok 2200m. początkowo stroma, kamienista (duże nieruchome kamienie) ścieżka. ciężka do jazdy choć w miarę przyjemna bo przetykana fajnymi szutrowymi kamieniami. później super zjazd czymś pomiędzy piargami a walcowanym żwirem - stromo, niebezpiecznie, tak ze bez podpierania nie udało mi się przejechać. potem coraz większe kamolce na przemian z trawersami bardzo wąskimi ścieżkami. na tyle trudno ze nawet przestałem odpowiadać ludziom dzień dobry:-) koniec pierwszej części zjazdu w znanym schronisku sesvennahutte. kreci się tam trochę rowerzystów (widać ze raczej alpencrossowcy). swoja droga patrząc po śladach dochodzę do wniosku, ze ci kolesie jeżdżą naprawdę bardzo dobrze (zwłaszcza biorąc pod uwagę ich crossowy sprzęt). podjazd na małą przełęcz, krotki odpoczynek i val du ina. trochę trudniejsza niż ostatnio bo podmyły deszcze i są większe wyboje. widoki i klimacik robią dalej na mnie duże wrażenie choć nie mam już specjalnie strachu i myślę ze Junior tez by sobie poradził ... dalej fajny, szybki singletrail ( w paru miejscach podchwytliwy). kolejny odcinek to szeroko szutrowa droga (szutry w Szwajcarii są z reguły bardziej przyczepne niż te w dolomitach). minus to niewielki ruch pieszy i samochodowy, także puścić bez zastanowienia się mógłby tylko... :-) ostatecznie 1830m w dół i ok 1100m w gore. 6* w jednym z przewodników które kupiłem jest filmik z val du iny.. no i powrot do polski.... mam nadzieje, ze w sumie równie bezproblemowy jak jazda na rowerze. Wojtek |