"Przez Piekło do Raju - Ride the Unrideable"
Wybraliśmy się w sobotę na słowacki Velky Choc [1611m].
Dla mnie ta góra to już prawie mit ;)
Dwa lata czaiłem się, żeby tam się wdrapać z bikiem, ale Choc jak typowy cygański
cwaniak, zawsze umiejętnie się bronił - to śniegiem, to niepogoda.
Teraz staliśmy na dole w trzyosobowym zestawieniu i wiedziałem, że przyszedł czas
na Bezpośrednią Konfrontacje. Albo my, albo On.
W GÓRĘ... Początkowo wszystko szło prawie wzorowo, mimo, że upal cisnął katastrofalnie, a
wilgotność była skrajnie skrajna [witaj lato!]. Ale skoro w miarę szybko zdobywaliśmy
wysokość i cel stawał się coraz bardziej realny, wiec w sumie nie było co narzekać. Widoki zresztą rysowały się coraz piękniejsze, dolinki zanurzały się coraz głębiej...
ale właśnie, szło chyba za łatwo.
I podejście zdemontowało nas tak na dobra sprawę w samej końcówce. Wyglądało to w
dużym skrócie tak: przeciskanie się wąskimi tunelami pomiędzy dwumetrowymi
kosodrzewinami, siłowanie się z gałęziami, które zahaczały się o każdą możliwą część
roweru i tak k**** w kółko. Były momenty, ze 10m pokonywało się w minutę [akurat
świadomość tego rozśmieszała mnie - gorzej, ze nagle jakbyśmy stanęli w miejscu, a
końca tych zmagań nie było widać, zakręt podążał za kolejnym zakrętem, kamień za
kamieniem..]
Walka jak fix, wyrywanie Choczowi ostatnich metrów było dramatyczne, ale jakoś
dotarliśmy na
SZCZYT Szczyt wygina. P R Z E S T R Z E Ń. Gigantyczne przestrzenie dookoła.
Widoki dookoła 360 stopni i ocean gór. Północne stoki Chocza spadają w doliny ponad
półkilometrowymi pionowymi urwiskami. Samotna góra -piramida. Na szczycie jest po prostu geniales. Siedzimy tam -jak nigdy - ponad 40minut. Słonce i błękitne niebo przyprawia ten smakowity wizualny kąsek.. Jeszcze kilka fotek, wpis do Księgi Wejść i
ZJAZD
Jazda w dół zajęła nam -bagatelka- 2h!! Poprzedzona opiniami piechurów w stylu
'wy chtete tedy zjechat. to je nemożebne'. Ale była warta poświęceń [* gdybym
mieszkał na Słowacji albo częściej jeździł w tamtejszych górach to naprawdę
przydałaby się solidna dwupolka :)
Górna część zjazdu to odcinki dla bardzo zaawansowanych technicznie ew zwyczajnie
nieprzejezdne [chyba, ze ktoś koniecznie ma ochotę pourywać przerzutki i pokasować
golenie amora]- skałki, wąskie wapienno-dolomitowe rynny.
Junior oczywiście osiąga pułap szaleństwa, gdy nie może przejechać kilku skał na
których absolutnie nie ma linii zjazdu(!). Dobrze, że w końcu rezygnuje z próby
przejechania nieprzejezdnego, bo inaczej trzeba byłoby go włożyć w kaftan :D
Poza tym dominuje nieprzyjemne nachylenie i sporo szutrów, na których opony
trzymają słabiutko. Górna cześć zapisuje się guma Adasia i lekkim wgnieceniem w rafce Juniora - obaj to samo, skok w ciemno i lądowanie na kamieniu.
Ale od polanki zaczyna się jazda. Początek to 'spidłąki', a potem zanurzamy się w
głęboki choczanski las i zaczyna się lawirowanie singletrackami, dryblingi miedzy
korzeniami, cały czas mniej lub bardziej stromo. Kilka momentów robi się trudnych.
Tradycyjnie oczywiście 'Loco' nie zawodzi i podejmuje się najcięższych wariantów
[skałki] :) Mniejsze gleby zaliczamy wszyscy, ale ciężko jest przejechać czysto tak
napchany niespodziankami zjazd. Na koniec jeszcze dzika jazda na ślepo przez łąki
[uskoki] i lądujemy pod naszą furą. Spojrzenie za siebie w gore.. i aż ciężko uwierzyć,
że właśnie tamtędy zjechaliśmy na dol. Ale kurcze jednak. Sami jesteśmy sobie
świadkami.
Dystans zamyka się około 16kilometrami i może ciężko w to uwierzyć, ale zajęło nam
to ponad 6h!!! (4h podejście + 2h zjazd). Ja kończę z gorączką od zęba [to się dopiero
potwierdza w Kraku], ale to ma małe znaczenie w końcowym rozrachunku dnia.
Następny słowacki superklasyk G3R. STOH, CHOCZ, who's next?
|