2004-08-05 Seetalhorn/Grachen, Stalden (Szwajcaria) Trasa Dystans 22km Uczestnicy |
Technika ![]() Widoki ![]() |
"Tajemne drzwi i szlak, którego nie ma" Pechowy dzień. Od rana wszystko na opak. Pobudka o 6.45 zaordynowana przez "oberleutnanta" Wojtka no i jak ty być wyspanym? :) No ale cel był szczytny, lub tez raczej szczyt wart zachodu. chcieliśmy zjechać śladami CCFC z góry Seetalhorn (3000m) do miejscowości Stalden (700m). Pogoda od rana nie wyglądała najlepiej, ale kiedy dojechaliśmy do St. Niklaus, aura zrobiła nam iście "mikołajkowy" prezent w postaci deszczu :( Niebo zasnute, szczyty niewidoczne. I jak tu zdobywać trzytysięcznik? Life sucks.. :( Odprowadzani wzrokiem jakichś młodych (i zbyt szczupłych) turystek zawróciliśmy. Pojechaliśmy do miasteczka Brig, całkiem niedaleko. Lekko zmarznięci, w kiepskich humorach, pokręciliśmy się po centrum. Nagle około 12 zaczęło się wypogadzać! Podjęliśmy szybka decyzje i wróciliśmy do Mikolajowa :) Szybko wypakowaliśmy rowery i wsiedliśmy do autobusu, który wywiózł nas do Grachen (1630m), skąd odchodzi kolejka gondolowa na szczyt Seetalhorn'a. Na miejscu okazało się ze wyciąg nie chodzi do piątku! :(((( Jak pech to pech... Na szybko kombinujemy Wariant zastępczy korzystając z drugiego wyciągu, wyjeżdżamy na jakieś marne 2100m. Krotki podjazd i odbijamy w tzw. "nieoficjalny szlak" (określenie z mapy). Wygląda zachęcająco, jak wąska wysokogórska ścieżka, korzenie kamienie itp. (WL: dla niektórych zachęcająco, dla niektórych od początku nieprzejezdnie.. ;-) Ubieramy się i uderzamy w dół. Ale to raczej szlak w nas uderza bo szybko zsiadamy z rowerów i nosimy je przez kilkanaście minut przez jakieś wyklęte rumowisko skalne... W końcu jednak wsiadamy na rowery. Nasze wysiłki zostały nagrodzone genialnymi i piekielnie trudnymi ścieżkami, wijącymi się przez urwiska skalne, miedzy sosenkami. Sporo jazdy i znów trochę noszenia, cos w stylu Słowacji :) Nareszcie okazuje się, ze w takich warunkach moje Maxxisy jeżdżą lepiej niz magiczne Intensy Wojtka, super miękka mieszanka gwarantuje mi przyczepność nawet na kompletnie szalonych i ukośnych kamiennych płytach i omszałych głazach. (WL: niestety nie mogę pomoc czytelnikowi zastanawiającemu się co to są szalone głazy..) Kilka upadków dalej (gleby mamy obaj, Wojtek jedna, ja więcej :) wyplaszcza się nieco, pojawiają się szybkie i kręte singielki. Gnamy w tumanach kurzu, niestety szwankujące od początku Hayesy (zapowietrzone po zmianie klocków) prawie całkiem odmawiają współpracy... Potem jazda gładka kreta ścieżynka wzdłuż kanału nawadniającego - sympatycznie płasko ale jazda interesująca. Musieliśmy nabrać wysokości żeby trafić na planowany zjazd wąskimi serpentynami wiec znów zaczęliśmy mozolne podejście. I zgubiliśmy się... Po godzinie jednak szczęście się uśmiechnęło i trafiliśmy na szlak dokładnie tam gdzie chcieliśmy. Seria wąskich singielkow w lesie, już bez kamieni i ekspozycji, za to robimy fotki. Docieramy do jakieś chaty turystycznej z pięknym widokiem na okolice. Ludzie siedzą, popijają piwko i patrzą na nas jakbyśmy byli z Marsa... Szukamy dalszej części szlaku w dół, ale nie ma! Krotka wymiana zdań po niemiecku pomiędzy Wojtkiem a właścicielką schroniska: - "gdzie jest szlak do Stalden?" Końcówka zjazdu to jakąś fikcja - pionowa ściana w lasu, a w niej ukryty wąski singielek o nawrotach powyżej 270 stopni! Ekspozycja jak diabli, co ja tu robię z moim lekiem wysokości. Pomimo drzew dookoła (byłoby czego się złapać spadając!) strach miejscami mnie paraliżuje. Na szczęście na samym dole wpadamy w mniej nastromione odcinki i można już puścić hamulce i cos poskakać. Docieramy na stary kamienny most nad rozpadlina w której płynie górska rzeka - patrzymy za siebie z Wojtkiem na leśną gore i z dołu wygląda jeszcze bardziej niewiarygodnie ze właśnie stamtąd zjechaliśmy. Licznik pokazał 23km, jakieś 350m w gore i 1500m w dół. Maksymalne nachylenie 59%. |