2005-07-03 Śnieżnica, Szczebel Trasa Dystans 109km (89 asfalt)
|
Technika Widoki |
Chodź w me objęcia, chodź przytul się do mych ramion Śnieżnicę (1006m npm) pamiętam jak przez mgłę. Dosłownie. Jedyna jak dotąd wizyta na tej górze, miała miejsce w lodowatą październikową sobotę anno domini 2000, szczyt tonął w mleku, zimny wiatr i niska temperatura dopełniały reszty. W końcu błysnęła myśl. A może by tak spróbować pokonać północne superstrome stoki Śnieżnicy? Ten pomysł był jak ukłucie, dreszcz, było nie było to najstromsze stoki w całym Beskidzie Wyspowym. Czemu by nie spróbować? W zanadrzu miałem jeszcze jeden plan, ale na razie chciałem dostać się na wierzchołek Śnieżnicy i zobaczyć północne stoki... Niestety stoki zamieniające się w urwiska wyglądały na nie do przebycia. Czasu na dokładne zinwigilowanie urwisk i wynalezienie obiecującej linii nie było, a rozmowa z lokalesem utwierdziła mnie w przekonaniu, że na północ nie schodzą żadne ścieżki. To własciwie roztrzygneło mój dylemat. Być może gdybyśmy stanęli nad tymi ścianami z Juniorem czy Masta W, poszlibyśmy na całość, ale samemu z kontuzją takie ryzyko wydawało się nie do przyjęcia (a kto by mnie tam znalazł i po ilu latach ;) Ale w przyszłości? Kto wie. Na razie dwie liczby, które dają dużo do myślenia: północne stoki opadają na dystansie jedengo kilometra o 400m. Średnie nachylenie jest więc prawie fikcyjne. WYZWANIE. Pozostał więc plan nr 2. Zjazd z głównego wierzchołka nieznakowanymi ścieżkami w kierunku Dobrej. Najpierw jazda przez dwa gęsto zalesione, ale malownicze podszczyty, a potem ścieżka, która przez 2/3 zjazdu jest singletrackiem, by w końcówce zamienić się w brutalną jatkę po kamieniach. Ale odrobina brutalności nie zaszkodzi. W górnych partiach trzymać należy się grzbietu i liczyc się należy ze wszystkimi konsekwencjami nieznakowanych ścieżek - kamienie, kłody zasypane liśćmi, mały bajzel, ale jazda przednia. Z czystym sumieniem polecam ten wariant, który w konfrontacji z obydwoma szlakami sprowadzającymi ze szczytu jest niezły. A poza tym? Poza tym totalny deficyt snu, przemęczenie, ciężki kryzys poimprezowy, który odpuścił mnie dopiero na 90tym kilometrze, niezaleczone kontuzje. Dzień prawdziwej katorgi. Kilka razy miałem ochotę rozłożyć się na asfalcie. Nie zapomnę chwili, kiedy ledwie wspinając się asfaltem na przełęcz Gruszowiec mineło mnie dwóch szosowców. Nie, nie mam nic do szosowców, śmieszą mnie tego typu antagonizmy, ale wtedy miałem właśnie ochotę rzucić w nich kamieniem ;) Ich wąskie jak nić koła tylko muskające asfalt, ultra lekkie szosówki przemknęły obok mnie, kiedy ja na moim blisko 18kilogramowym potworze z kołami 2.35" na miękkiej mieszance klejącej się do rozgrzanego asfaltu ledwie wspinałem się w górę niekończącą się szosą do piekła... Sebas |