2006-08 Wadi Atshan/Spragniona Dolina (Egipt) Trasa Uczestnicy |
Technika Widoki |
Spragniona Dolina Zaczyna się nieźle, być może w myśl powiedzenia 'miłe złego początki', przyjemną jazdą wzdłuż turkusowego wybrzeża, krótkimi podjazdami i zjazdami w towarzystwie zawiewającego wiatru. Przed nami rysuje się potężna, rozłożysta, wystrzeliwująca kilometr pionowymi urwiskami ponad taflę morza, sylweta Gebel Mezeli (gebel - arab. góra). Kilometry biegną powoli, ale jest tak pięknie dookoła, że nie czuć ciężaru gatunkowego jazdy przy 40C, uwagę odwraca zupełnie sceneria miejsca. W międzyczasie rozsypuje nam się wózek przerzutki, dobre 20minut schodzi nam w żarze lejącym się z nieba (cienia w okolicy o tej godzinie nie ma), zanim decydujemy się na zdjęcie kółeczka przerzutki i jazdę z łańcuchem prześlizgującym się po gołej śrubie. Ale patent hula. W końcu docieramy do punktu kontrolnego. Stały element krajobrazu w Egipcie, nic groźnego, ale nie będziemy się zanurzać w skomplikowaną rzeczywistość sytuacji politycznej w Egipcie. Panowie żołnierze informują nas, że dalej nie pojedziemy bez zezwolenia, które wydaje jakieś biuro za jakąś poniekąd symboliczną kwotę. W sumie byłby żaden problem, ale jesteśmy już kilka kilometrów za miastem i wracanie się w tym upale po jakiś absurdalny świstek papieru toaletowego byłoby zakończeniem wycieczki. Na szczęście siła perswazji Karoliny zwycięża przepisy. Szukamy na wyczucie wlotu do doliny Wadi Atshan, który gdzieś tutaj powinien być jakby wynikało z niezbyt dokładnych szkiców map. Wadi Atshan to dosłownie po arabsku "Spragniona Dolina". Nazwa nieprzypadkowa. Sucho. I skrajnie sucho. Na tej szerokości geograficznej, niedaleko Zwrotnika Raka, ciągnie się gigantyczne pasmo pustyń, od zachodnich krańców Sahary, która wypala Afrykę na długości 6000km, poprzez azjatyckie pustynie Nefud oraz pustkowia Iranu, Pakistanu. Wszędzie wypalone słońcem koryta rzek, które wodę widują statystycznie dwa-trzy razy do roku, a czasem w ogóle przez 2-3 sezony. Co kilka kilometrów pojawia się "niepokorne" , samotne drzewko akacji, kilka wysuszonych kęp traw, resztę krajobrazu wypełnia wiodąca pod górę droga, setki szczytów i błękit nieba. Dzisiaj zmaga mnie kryzys, żołądek, głód, pragnienie, brak mocy w nogach, wszystko na raz. Mobilizuje mnie tylko kręcąca równym tempem z przodu Karolina. Wlokę się mimowolnie. Najchętniej rozłożyłbym nad głową folię nrc i poczekał do zachodu. Organizm przegrywa walkę z żarem, temperaturą i potwornym słońcem. Leje się ze mnie litr za litrem wody. W dolinie powietrze stoi, zaczyna się gehenna. Żadnego podmuchu wiatru, słońce o godzinie 14-15 nie zna litości, woda z camelbaka znika w tempie ekspresowym. Przed nami 8 kilometrów podjazdu i nawet nie wyobrażam sobie, że dotrę na jego koniec, zresztą jaki koniec? Swój? Ale jedziemy dalej. Znajdujemy w końcu cień, o który tutaj czasem jest ciężko, słońce wisi wysoko nad głowami, pionowo oświetlając doliny. Skały rozgrzewają się do niebotycznych temperatur potęgując tylko wrażenie uczucia rozpalonego "pieca", w którym pieczemy się żywcem. Muszę przedefiniować pojęcie "pragnienia", bo do tej pory tylko wydawało mi się, że je znam. Tutaj to słowo ma drugie dno. Siedzimy pod ocienioną skałą kiedy ni stąd ni zowąd wyjeżdża na rowerze z piaszczystej doliny ...biker. Przez moment mam wrażenie, że to być może początek zwidów. Bardziej spodziewałbym się nawet opadu śniegu niż rowerzysty, okazuje się, że to Włoch z nad Lago di Garda, prawie lokals, nurek z zawodu, biker z zamiłowania, pedałujący coś niecoś w okolicy. Wymieniamy uwagi co do tras w okolicy. Nie ma tutaj nic pewnego. Mapy przekłamują rzeczywistość, co druga osoba mówi coś innego %u2013że droga do Nabq wiodąca ścieżką wzdłuż wybrzeża jest przejezdna, ktoś inny twierdzi, że trzęsienie ziemi zablokowało trasę. Potrzeba zezwoleń, nie potrzeba. Niby horrendum, ale w końcu to nie poukładana Unia Europejska, zaszufladkowany świat kierujący się stertą przepisów określających już nawet jakiego odcienia ma być masło i ile ma być w nim holesterolu z dokładnością do czwartego miejsca po przecinku. Tutejszy chaos jest... sympatyczny. Chwilę spędzamy na wyszukaniu krótkiej technicznej linii zjazdu z przeciwległego wierzchołka. Wierzchołka anonimowego jak większość tutejszych szczytów, a potem ruszamy dalej. Bokiem mija nas kilka wielbłądów robiących przecinkę do sąsiedniej doliny. Słońce zawiesza się nisko nad horyzontem, rozpryskując się promieniami po szczytach. Egipt. Inny niż w folderowych reklamówkach. Surowy, górzysty, ale dla mnie chyba jeszcze piękniejszy. Wypatrujemy kolejny ciekawy, niewielki wierzchołek przypominający ...rozlany budyń. Cały ze złotawej skały piaskowcowej, prześliczny w świetle zachodzącego powoli słońca. Na kilka chwil z wrażenia mija mi kryzys i wdrapujemy się do góry dla dwóch krótkich zjazdów. SuperTarcie, rewelacyjna nawierzchnia. Inny wymiar jazdy po skałach. Słońce powoli nurkuje za pasmem Feiran, okrywając ciemną kołdrą doliny. Jeszcze pojedyncze szczyty płoną czerwonymi barwami zachodzącego słońca, więc szybka zbiórka i ruszamy w dół. Czysta frajda, 8 kilometrów zjazdu do wylotu doliny, ponad pięć dych na budziku, po drodze na kilka minut stopuje nas snakebit. Do Dahab pozostaje kilka kilometrów kiedy zapada noc. Kręcimy resztkami sił, a moja jedyną siłą jest chyba myśl o klimatyzowanym pokoju i wodzie w lodówce. Sebas Serdeczne podziękowania dla firmy Kross, która wsparła naszą mountain bikową wyprawę na Półwysep Synaj, podziękowanie też dla Rafała Adamusa z krakowskiej Secesji za perfekcyjne przygotowanie sprzętu i pomoc. |