2006-10-07 Babia Góra Trasa Dystans 28km Uczestnicy |
Technika Widoki |
Na Babiej czai się zmrok Fleszem z komórki, postawionej na słupie granicznym, oświetlam wnętrze plecaka w poszukiwaniu normalnej lampki rowerowej. Jest już cholernie ciemno na szlaku. Do doliny jeszcze kilka kilometrów a ja ciągle w drodze ze szczytu. Od trzech godzin. Chłopaki dzwonią, spytać czy u mnie ok, są już na dole. Ok? Nie wiem, rosnący ból ogarnia moje ciało. Kolano spuchniete, ledwie kuśtykam, prawa ręka ledwie może trzymać kierownice. Żebra? Już się przyzwyczaiłem, że każdy krok to świdrujący ból... ...ale cofnijmy się o siedem godzin. Jest piękny słoneczny dzień, choć niezbyt ciepły. Nadejście października to początek tej magicznej jesiennej pory, kiedy polskie góry są najpiękniejsze. Z takim nastawieniem, pomimo późnej godziny parkujemy w końcu pod leśniczówką na południowym stoku masywu Babiej Góry. Jak powszechnie wiadomo, wjazd na Diablaka od polskiego parku BPN grozi mandatem do 500zł, korzystając z poprzednich doświadczeń przejeżdżamy na słowacką stronę szeroką drogą. Po kilkudziesięciu minutach zaczynamy wspinać się żółtym szlakiem. Upragnione jesienne widoki tym razem nie zawodza. Gdzieś na południu wyraźnie widać pasmo Niskick Tatr, Małej Fatry z charakterystycznym stożkiem Wielkiego Choća i szytami pasma WIelkiego Krywania. Pod szczytem daje się odczuć zimno, porywisty wiatr omal nie zrywa nam kasków. Na samym szczycie Babiej licznik Wojtka notuje temperaturę +7 stopni... Ręce nam zamarzają na kość. Delektowanie się niesamowitymi widokami ograniczamy, nie chcemy tu zamarznać na śmierć :) Pierwszy odcinek zjazdu zaskakuje mnie i Adasia trudnością. Usypisko wielkich głazów i wijący się po nich niewidoczny szlak nie robi wrażenia tylko na Wojtku. Zakręt po zakręcie, powoli, jakby przecząc grawitacji i ludzkiemu błędnikowi - Wojtek pokonuje całość zjazdu z kamiennego wysypiska. Mina turysty, stojącego obok nas, pokazuje wszystko - szok i niedowierzanie, że taki odcinek da się zjechać. Brawo! Dalej już trochę prościej, nabieramy prędkości, mimo kuriozalnego nagromadzenia kamieni i płyt, z których jakiś szaleniec ułożył graniczny czerwony szlak. Idzie nam nieźle, do przełęczy Brona jeszcze kawałek, przejeżdżamy trudne, strome pasaże, walka na zjeździe nieustannie przypomina taniec nad przepaścią. Strome płyty skalne, bardziej przypominają schody do piekła niż szlak rowerowy, którym zresztą przecieżnie jest. Ostatni stromy odcinek, lekceważę go, jadę za szybko i tracę kontrolę nad rowerem. Wszystko dzieje się zbyt szybko, by zareagować. Zaczyna się moja gehenna. Z przełęczy Brona na Małą Babią docieram ledwie niosąc rower na plecach. Zjazd z Małej B. na który tak liczyłem (świetna ścieżka, trudna i wymagająca skupienia ale dająca wiele satysfakcji) pokonuje kuśtykając. Wąska ścieżka i rozmiary kontuzji tylko przeszkadzają w sprowadzaniu roweru. Osiemnastokilowy złom staje się przekleństwem. Idę potem tak przez 3 godziny. Zmierzcha się, wspólnie ustalamy z Adasiem i Wojtkiem, że zdjeżdżają w dół. Muszą. Za chwilę zapadnie noc. .... Na Żywieckich rozstajach odbijam w czerwony trawers, na czarnym szlaku z Jałowcowego Garbu mnóstwo zwalonych drzew i regularna zwózka drewna, ostrzegają compadres przez komórkę. Do początku żółtego z Fickowych Rozstajów trochę mi schodzi. Klimat jest przedni, noc na stokach Babiej, w oddali majaczą światełka Zawoji. Szkoda, że rosnący ból niszczy przyjemność tych godzin w ciszy i ciemności gór. Na żółtym szlaku udaje mi się w końcu wsiąść na rower i trzymając kierownicę głownie w jednej ręce, nabieram prędkości. Odległości się kurczą. Docieram na dół, gdzie czeka juz Adaś w aucie (przejechał szlaban na leśnej drodze, żeby mnie zebrać szybciej ze szlaku!). Gdy pakujemy mój rower na dach, zaczyna się ulewa. Koniec wycieczki, koniec długiego dnia. Junior LISTOPADOWY EPILOG
|