Planeta Dades
Po wyczerpującym starciu z kamiennym królestwem Toubkala, wybieramy się poszukać bardziej przyjaznych tras po drugiej stronie pasma Wielkiego Atlasu. Na początek tradycyjne już ostre targi z samozwańczą obsługą dworca autobusowego w Marrakeszu - to tacy kolesie, którzy wsadzają cię do autobusu i załatwiają bilet z doliczoną prowizją. Polaków raczej nie polubią, a w szczególności Wojtka - tak się stawiał, ze wyglądało jakby chcieli się pobić. Z drobnym poślizgiem ruszamy do Warzazat. Droga wiedzie przez przełęcz Tizi n'Tiszka 2260 m n.p.m. Z okien autobusu roztacza się wielokolorowy pejzaż Maroka. Czas mija nam głównie na dywagacjach nad możliwością zjechania z rozmaitych zboczy tłoczących się w oknie autokaru.
Warzazat to marokańskie zagłębie filmowe. Cała okolica wygląda zresztą jak gotowa scenografia do filmu o podboju obcych planet. Zagłębiamy się w tą kosmiczną krainę - łapiemy ostatni autobus do Boumalne du Dades. Po zmroku zatrzymujemy się w "Tokyo", żeby uczcić przerwę w Ramadanie. Do Boumalne docieramy ok. 21. Miasteczko to jest położone u wylotu malowniczej doliny wyżłobionej przez rzekę Dades, wypływającą z głębi Atlasu. Prosto z autobusu zwija nas lokalny "przewodnik-marketingowiec", który za paręset dirhamów jest wstanie zorganizować każdą przygodę (z wyjątkiem traski DH/FR). Po długiej pogadance przy herbacie i zapoznaniu się z różnokolorowymi podgatunkami marokańskich nomadów, umawiamy się, że rano zabierze nas w górę doliny. Idziemy spać zadowoleni, że tym razem zostaliśmy naciągnięci na kasę w bardziej europejskim stylu.
Nazajutrz utwierdzamy się w swoim "zadowoleniu" - atrakcje rozpoczynają się od przejażdżki bardzo drogą, rozpadającą się Renówką. Z nadmiaru wrażeń olewamy już propozycję naszego przewodnika, żeby zatrzymywać się na sesje zdjęciowe przy mijanych kazbach (takie marokańskie warownie). Naszą uwagę zwracają jedynie bajkowe skałki zwane "Monkey Fingers". Chcieliśmy nawet w drodze powrotnej rozjeździć tę miejscówkę, niestety nie będzie nam to dane z powodu... palców i braku małpiej zwinności (ale o tym później). Na razie nie mamy czasu, gdyż jeszcze dziś chcemy odnaleźć (w praktyce wytyczyć) jakąś traskę i sobie wreszcie pojeździć. Niestety tracimy kolejną cenną godzinę na odnalezienie noclegu spełniającego nasze "wygórowane" wymagania. W końcu decydujemy się na... grotę. Pozwala nam ona poczuć klimat życia lokalesów, a po powrocie do Polski oglądać twarze zaintrygowanych kobiet przekonanych o wysokim stopniu romantyczności kolacji przy świecach w marokańskiej grocie. Przy procedurze jej wynajmu niesłychanie zaradny okazał się nasz "przewodnik". Wynegocjował dla nas spory rabat, a z tego, co zostało urwał jeszcze prowizję dla siebie (o czym dowiedzieliśmy się później).
Po zakwaterowaniu w grocie, w samo południe ruszamy na podbój wzgórz po drugiej stronie doliny. Próbujemy odnaleźć początek wspinającego się na nie szlaku. Wypatrzyliśmy go z daleka i wydawało nam się, że można na nim zakosztować szybkiego DH. Rozpoczynamy od ożywionych dyskusji, jak rozszyfrować mgliste wskazówki naszego "przewodnika" i znaleźć przeprawę na drugą stroną rzeczki Dades. Z braku mostu zadowalamy się rozpadającą się kładką. Po przedarciu się przez nadbrzeżne poletka uprawne, lądujemy na podwórku marokańskich rolników. Po niezbyt udanej próbie spytania o drogę pokazują nam ledwo widoczną ścieżynkę. Jedziemy nią w górę rzeczki i gdy już zaczynamy tracić cierpliwość, odnajdujemy początek szlaku wspinającego się na zbocza wzgórz. Początek jest łagodny, ale próbę podjazdu skutecznie uniemożliwia żar lejący się z nieba. Mimo, że jest koniec września afrykańskie słońce demonstruje nam swoją moc, nieubłaganie wysysając z nas energię. Termometr wskazuje "tylko" 40C, ale nie mamy do dyspozycji żadnego cienia, ani podmuchu wiatru. Dodatkowo przy bliższym poznaniu zbocza wzgórz okazują się dużo mniej downhillowe niż sądziliśmy. Nasze nadzieje na rozwinięcie większej prędkości kolejny już raz zostają pogrzebane pod zwałami kamieni. Co gorsza pod nimi znika również nasza ścieżka. Kilkaset metrów wdrapujemy się zupełnie na dziko. Rozglądając się wokół odkrywamy, że dużo niżej przegapiliśmy rozwidlenie szlaków, przekroczyliśmy wąwóz i zaatakowaliśmy stromsze zbocze - wrodzona umiejętność pchania się w trudności ponownie dała o sobie znać.
Wyjątkowo zgodnie podejmujemy decyzję o odwrocie. Kosmiczne piękno doliny Dadesu oraz chmury wygaszające piekielne słońce poprawiają nam nastrój. Rozpoczynamy kolejny ultratechniczny zjazd. Na pierwszy ogień idzie rzadki okaz skalnej płyty z drobnym zeskokiem. Później już tylko żegluga po usianym kamieniami zboczu. Rower prowadzi się jak łódka - jedzie niekoniecznie tam, gdzie bym chciał. Następnie ciasnymi, skalnymi serpentynami opuszczamy się na dno wyschniętego wąwozu. Wojtkowi udaje się zaliczyć kilka wymagających agrafek, a mi udaje się nie potłuc. Na dnie wąwozu czeka na nas łakomy kąsek w postaci kolejnej skalnej płyty. Robimy na niej krótką sesję, żeby odpocząć od kamieni i nacieszyć się przyczepnością. W zachwycie zjeżdżam o jeden próg za daleko i mam problem z wgramoleniem się z powrotem.
Zaabsorbowani miejscówką nie zauważamy, zaskakujących zmian w pogodzie - zaczyna kropić. Nie dowierzając własnym zmysłom, zadzieramy głowy do góry. Nad nami nie ma już palącego słońca, tylko ołowiane chmury. Nie zastanawiając się wiele zaczynamy uciekać przed deszczem. Okazuje się, że zupełnie niepotrzebnie. Atlas to nie Tatry i ewidentnie nie lubi brać prysznicu. Deszcz wprawdzie czai się w chmurach, ale sprawia wrażenie, jakby bał się spaść na ziemię.
Szlak się wygładza i można wreszcie trochę odpuścić hamulce. Niestety pojawia się nowa przeszkoda - komitet powitalny złożony z lokalnych dzieciaków. Uprawiają oni niezwykle wyrafinowany sport ekstremalny polegający na sprincie w klapkach po kamolach, tuż przed rozpędzonym rowerem. Są w tym naprawdę dobrzy - nawet nie patrzą pod nogi, tylko starają się biec idealnie przed przednim kołem roweru. Próbujemy przekonać ich do freeride'u, jako znacznie bezpieczniejszego hobby. Chyba nam się udaje, bo jednego muszę siłą ściągać ze swojego roweru.
Do naszej groty wracamy z mieszanymi uczuciami. Niby zaliczyliśmy bardzo ciekawy zjazd, ale ponownie na granicy swoich możliwości. Potrzebujemy trochę luźniejszej jazdy, żeby odpocząć od ciągłych zmagań z kamiennymi szańcami Atlasu. Niestety wokół Dadesu raczej nie znajdziemy rekreacyjnej trasy. Zresztą nie mamy już czasu na poszukiwania - jutro atakujemy drugą. bardziej hardcorową stronę doliny, która od początku z przekorą pasjonowała Wojtka.
Nazajutrz przygotowania do wyjazdu idą mi trochę niemrawo (dostaję nawet burę od Wojtka). Zbyt różowo nie oceniam planowanej na dzisiaj trasy, wczoraj przecież polegliśmy w łatwiejszym terenie. Trochę podniosło mnie na duchu to, że wieczorem udało nam się ustalić, gdzie jesteśmy i odnaleźć na mapie dzisiejszą ścieżkę. A skoro jest wydrukowana, to przynajmniej nie powinna niespodziewanie zniknąć. Pokrzepieni tą nadzieją ruszamy wprost na pionowe skalne ściany i. faktycznie szlak jest dużo lepiej poprowadzony, niż ten na Toubkala (chociaż niekoniecznie dla rowerów).
Po wdrapaniu się na czerwonawe urwisko, lądujemy na czymś w rodzaju marokańskiej hali. Trochę głupie skojarzenie, bo właściwie to czuję się jakbym wylądował na obcej planecie. Zresztą tubylczy pasterze patrzą na nas, jak na kosmitów. Trawersujemy zasuszoną łąkę i wychodzące z niej zbocze. Następnie przy pomocy najdłuższych serpentyn, jakie spotkaliśmy w Maroku, pokonujemy kolejne urwisko. Powyżej rozpościerają się już łagodne szczyty i granie. Ścieżka robi się w miarę równa i można wreszcie pośmigać na rowerku. Tzn. można by, gdyby nie porywisty wiatr zdmuchujący rowery ze ścieżki, a nas z rowerów. Nie wdając się w nadmierne opisy, pogodę także mogę określić jako zupełnie obcą.
Idąc pod wiatr zdobywamy pierwszą grań. To, że jest pierwsza, odkrywamy dopiero po wejściu na nią i postanawiamy, że dla nas będzie ostatnią. Spory przeciąg uniemożliwia nam nacieszenie się nieziemskimi widokami na przedgórze Atlasu. Kryjąc się za głazem zjadamy obiadek z power-żeli i zakładamy skafandry zjazdowe. Ruszamy w dół łagodnie opadającym singieltrackiem o niespotykanie równej nawierzchni. Wreszcie można się rozpędzić i oderwać oczy od przedniego koła. Tego nam było trzeba! Tylko kilkaset metrów wymarzonej ścieżki szybko się kończy, pozostawiając niedosyt. Wracamy do rutynowego katowania wyboistych, ciasnych serpentyn. Niestety rutyna lubi się zemścić.
Staram się uwiecznić na zdjęciach zmagania Wojtka z przyciasnymi agrafkami. To będzie dobry materiał do studiów w długie, zimowe wieczory. Właśnie wykręca kolejny zakręt i jedzie wprost na mnie po skalnych wertepach, w tle ma urwisko i odległe dno doliny - będzie fajna fotka. Gdy próbuję sprawdzić jak wyszła, za plecami słyszę łomot metalu i krzyk Wojtka. Pewnie jakiś kamień-samobójca rzucił mu się pod koło. Rower wisi jednym kołem nad przepaścią, a Wojtek wije się z bólu ściskając palce u ręki. Po zdjęciu rękawiczki widać bardzo mocno rozcięty palec, a drugi pewnie złamany. Dla Wojtka to koniec jazdy a początek mordęgi w sprowadzaniu roweru na dół. Ironicznie rozwałka nastąpiła w miarę bezpiecznym miejscu, po przejechaniu kluczowych trudności, wykonaniu dziesiątków pivotów w eksponowanych miejscach i cyrklowania pomiędzy skałami. Rower wiszący ze ścieżki uzmysławia, jak hardcorowe są trasy w Atlasie i daje do myślenia, co by mogło się stać gdyby wypadek nastąpił na 4000m w eksponowanym, ciężkim miejscu i przy większej prędkości.
Ja kontynuuję walkę ze zjazdem, chociaż jakoś mnie ona już nie cieszy. Raczej próbuję się zemścić na górze za krzywdę Wojtka. Ta odgryza się na mnie wściekłymi podmuchami wiatru i skalnymi pułapkami. Przed sobą mam smutny obraz kumpla sprowadzającego rower. Mimo że staram się jechać jak najszybciej, Wojtek oddala się. Paradoksalnie teraz mogę zobaczyć, jak "zawrotne" prędkości wykręcaliśmy na zjazdach w Atlasie. Wojtek znika mi z oczu. Zostaję sam na sam ze skałami i wiatrem.
W trybie awaryjnym ewakuujemy się z przepięknej i zarazem surowej doliny Dadesu, która żegna nas wspomnianymi przeze mnie formacjami skalnymi w kształcie palców - kamiennych palców, które przydałyby się też Wojtkowi... Przed nami kolejne wyzwanie: musimy nawiązać kontakt z marokańską służbą zdrowia. Wojtek ocenia, że najbardziej kontaktowa powinna być w Marrakeszu - mamy przed sobą blisko 350 km drogi. Drogi pełnej niepokoju, zmagań z "marokańskością" i filozoficznych dysput w nocnym autobusie. Drogi, która uzmysłowiła, że Maroko nie tak tanio sprzedaje swoją skórę, że dziewicze wyprawy w nieznane, to nie przejażdżka po Alpach i freeride-parku, ale połączenie fascynacji, ekscytacji i walki o przetrwanie. Kolejny raz po głowie kołacze się bezsensowne pytanie, czy nie za dużo tego ryzyka dla funu...
Klaudiusz &Wojtek
|