Kamienny Baca gra na fujarce
Rafał zarządził: "Jedziemy na Kudłoń. Kudłoń to będzie coś dla nas - krew, pot i łzy". Zaczęło się od potu, chociaż z Krakowa wyjechaliśmy o szóstej z minutami, licząc, że im wcześniej zaczniemy, tym większe będziemy mieli szanse na uniknięcie skwaru, przynajmniej na podejściu.
W Lubomierzu dołączają do nas chłopaki z Laskowej. Po przeliczeniu szeregów okazuje się, że jest nas sześciu na sześciu
mastodontycznych rowerach - w sam raz tyle, ile się mieści do pięcioosobowego Forda Galaxy. Oceniając więc sceptycznie naszą gotowość do pięciokilometrowego podjazdu po asfalcie do miejsca, gdzie zaczyna się żółty szlak, uznajemy, że nie będzie ujmą na honorze, jeśli ten pierwszy odcinek pokonamy niczym chłopaki z "Drop in TV",
których po miejscówkach obwozi obładowana sprzętem fura. W końcu nikt z nas nie aspiruje do miana: "endurorider". Wręcz przeciwnie - w swobodnym tłumaczeniu jesteśmy wolnymi jeźdźcami, zwłaszcza gdy idzie o wdrapywanie się na górę.
No więc, gdy po podjechaniu do punktu (niestety) wyjścia żegnamy się z asfaltem, wszyscy, za wyjątkiem Sebastiana, który spory
kawałek ciśnie na pedałach, zabieramy się za syzyfowe prace czyli wypychanie pod górę przeklętych dwudziestu paru kilogramów aluminium i czegotamjeszcze. Pomimo, że jeszcze wcześnie, słońce pali jak w szczycie sezonu grzewczego. Pot leje się hektolitrami. Starczyłoby, żeby napełnić basen. Taki basen to byłaby niezła rzecz. Możnaby w nim
schłodzić rozgrzane jak tłuszcz na patelni ciało. Ale póki co to tylko marzenia ściętej na trzydziestostopniowym (z tendencją zwyżkową) upale głowy - głowy, z której sączy się... pot, bo niby co innego? Przecież nie łzy, chociaż coraz bardziej chce się płakać, goniąc chłopaków z Laskowej, którzy od małego przywykli do pląsania w kierpcach i z fujarką za owcami.
Nie można się jednak zatrzymać. Wiadomo, kto nie maszeruje, ten umiera - od much, rzecz jasna, które jakby się skrzyknęły z całej okolicy na okresową
kontrolę stanu higieny. Pocieszamy się, że to tylko pot działa na nie jak płachta na byka. Tylko dlaczego najwięcej ich krąży wokół Rafała? Opędza się od nich jak na corridzie, a podobno po ostatnich piruetach na Skałkach Twardowskiego, nie wiedzieć czemu, to mnie zwą torreadorem. Nie czas jednak na roztrząsanie subtelności, bo po krótkim odpoczynku wszyscy musimy
się salwować ucieczką w stylu encierro przed insektami. I znowu walka z grawitacją - póki co wciąż jeszcze nie sprzyjającą wysokim lotom i pójściu piecem po bandzie. Nie ma pieca, a i tak wszyscy jesteśmy usmażeni. Jak tak dalej pójdzie, zanim osiągniemy szczyt, słońce zrobi z nas frytki. Pal licho frytki, ale kto się zaopiekuje naszymi rowerami, w które wkładamy tyle
serca i komponentów. A propos komponentów, z dampera Marka uszło życie, więc mamy idealny pretekst, by zrobić kolejny przystanek. Rafał z Mariuszem doktoryzują się nad rolą powietrza. Od wygłaszanych teorii włosy stają dęba. Słyszę, że podobno jego niedobór grozi rozszczepieniem oleju w zbiorniczku. Wyobrażam sobie jak pod pupą Marka eksploduje atom, a ja nie mam nawet gazmaski.
Atak następuje jednak z drugiej strony. To Rafał, pomimo że z jego damperem wszystko jest w porządku, przeprowadza wtórne spalanie gazów odrzutowych.
Daje tym sygnał na wymarsz tak skuteczny, że każdy chce iść przed nim. Tylko muchy zostają w tyle. Widząc, że to działa, przyspieszamy na turbospalaniu.
Szczyt jest już blisko. Ani się obejrzeliśmy, a osiągnęliśmy punkt, z którego można już tylko zjechać traską, przez chłopaków zwaną eufemistycznie: "techniczną". Wystarczy rzut oka na pierwszą stromiznę, najeżoną korzeniami i kamieniami, żeby poczuć zew natury. Jak się okazuje, wszyscy jesteśmy zbudowani z tej samej gliny i tak
samo reagujemy na stres, a do tego używamy tych samych chusteczek, ciągniętych z jednej paczki jakby to była talia kart - kto wyciągnie Czarnego Piotrusia na tego bęc. Ale mniejsza o szczegóły. Ważne, że nikt nie zrejterował i po chwili lżejsi, choć wciąż jeszcze z dwudziestojednogramową nadwagą, stawiamy się w pełnym składzie przy rowerach.
Zakładamy w milczeniu ochraniacze, bo niby o czym tu gadać? Wszystko już zostało powiedziane, przemilczane, zrobione, zaniechane. Nawet żarty nie śmieszą.
Jak na łożu śmierci, a to znak, że już czas. I znowu chce mi się płakać, ale to tylko gogle parują. Zresztą wszystko jedno. "Ludzie powiadają i mówią uczenie, że to nie łzy są, że to są kamienie, i że nikt na nie nie czeka" - wieszczę beznadziejnie, mierząc wzrokiem piętrzące się na trasie głazy niczym grochy olbrzyma. Niby nikt mi nie karze mierzyć się z potwornym Kudłoniem.
Świta mi myśl o dezercji i ocaleniu skóry. Nic jednak bardziej złudnego. Oto nadciągają skrzydlate siostry olbrzyma, które po chwilowym upojeniu tym, co pozostawiliśmy w krzakach, rzuciły się na nas ze zdwojoną determinacją. Są wszędzie - nawet na zdjęciach. Wkradają się w kadr, rozszczepiając zdezorientowany autofocus. Konflikt nuklearny wisi w powietrzu.
Na nic się zdaje zbroja i kask - ich odór wręcz zagrzewa je do walki. Pora wybierać: albo polegnę jak zwykły śmierdzielnik, albo puszczę się w dół za obłędnymi rycerzami na aluminiowych rumakach - ja, Sancho Pansa na różowym prosiaku.
O czym tu jeszcze pisać? Można tylko wznosić peany na cześć konstruktorów naszych zjazdówek, które wbrew wszelkim prawom fizyki zwiozły nas po krętych singletrackach,
połykając sterczące korzenie i kamienie i trzymając pion na sakramenckiej stromiźnie. Gdybym sam nie zaliczył tego zjazdu, nie uwierzyłbym, że obrany przez nas czarny szlak jest w ogóle drożny. Teraz wyobrażam sobie, że znacznie trudniej byłoby pokonać go pieszo, przynajmniej jego górny odcinek. Owszem, nie ma mowy o biciu rekordów prędkości, chociaż zasada im wolniej,
tym lepiej nie zawsze się sprawdzała, co potwierdzili Mariusz i Rafał czystymi przejazdami, umiejętnie lawirując pomiędzy blokowaniem kół i ich bezwładnością. Z kolei brawura, z jaką strome zbocze, zakręty i telewizory różnej maści i gabarytów atakował Marek, dawała pojęcie, jak cienką czerwoną linię wytyczają nasze rowery. Dzięki Bogu był jeszcze Seb i Kamil,
których pewność siebie i opanowanie maszyny dawały wiarę, że owa lina nie tyle biegnie po wyboistej nawierzchni, ale przelatuje bezkolizyjnie dziesięć centymetrów nad ziemią.
Swojego przejazdu pozwolę sobie nie skomentować. Powiem tylko, że pod koniec pierońsko bolały mnie ręce i podejrzewam, że bardziej ze stresu niż z wysiłku.
W ogóle przejazd górnym odcinkiem to specyficzne doznanie. Niby po Skałkach Twardowskiego powinienem był być przygotowany na takie atrakcje i o tyle, o ile, pod względem techniki byłem, ale dla psyche to było jakościowo inne wyzwanie, co udowodnił pierwszy przejazd (a raczej jego próba) przerywany co trzy sekundy podpórkami - na tak krótko, po prostu, starczało mi determinacji.
Przecież na skałkach przejazd nie trwa nawet tyle, walka z samym sobą sprowadza się do rozpoczęcia najazdu, a później jakoś leci i ani się obejrzysz a już jesteś na dole. Na Krzywoniu tymczasem, po dramatycznych pierwszych trzech sekundach, następują kolejne, równie dramatyczne trzy sekundy i kolejne i kolejne, a po nich dopiero upragniony przystanek z deficytowym poczuciem bezpieczeństwa.
Kiedy sobie uświadomiłem, że trzeba się spiąć i powalczyć z sobą trochę dłużej, zkalibrować psyche na cały przejazd, poszło dużo lepiej. W efekcie trzeci przejazd był już niemal płynny.
Skoro już przyrównałem Kudłonia do potwora, to wspomnę jeszcze o sterczącej w jego połowie skale w kształcie maczugi, czy jak kto woli ...
Miejscowi (czytaj: chłopaki z Laskowej) zowią ją banalnie Skałą Bacy. Znacznie mniej banalnie się na nią wdrapują - aż dziw, że po takiej wspinaczce jeszcze ich kręci fr i dh, a kręci, bo w iście racingowym stylu zaliczyli końcówkę odcinka technicznego, by na pełnym piecu pogrzać dalej kamienistą ścieżką aż na sam dół.
Przedstawiciele Cesarsko-Królewskiego Miasta Krakowa godnie podążyli za nimi, a w tej liczbie niżej podpisany, który z każdym metrem nabierał pewności, że znowu uniknął przelewu krwi, a i zamiast łez wystąpiły tylko kamienie.
Co się zaś tyczy potu, którego starczyłoby, żeby napełnić basen, to basen, i owszem, na nas czekał - tuż przed zjazdem do drogi - wypełniony orzeźwiającą wodą z potoku, aże Marek się przestarszył, że jak wróci do domu czysty i pachnący, to nikt mu nie uwierzy, że był na Kudłoniu. Trudno się dziwić, powoli już sam sobie nie wierzę i wam też nie radzę.
Mecenas Rzeźnik
|