2008-09-30 Velky Choc (Słowacja/Mała Fatra) Trasa Uczestnicy |
Technika Widoki |
Chocz znaczy zjeżdżaj Chocz - mówi Rav. Jakie "chocz"? Mówi się: "chodź", a raczej zjeżdżaj. Tylko nie spadaj. Chocz. Nie wiadomo nawet jak to się pisze, a cóż dopiero zjeżdża. W górnej partii przytroczyli łańcuchy do skał, dla, jak to mówią Słowacy, bezpecnosti horolezcov. My jednak nie rozumiemy ni w ząb po słowacku, więc ładujemy się z rowerami i po kilku godzinach wędrówki, przybierającej czasem postać wspinaczki, osiągamy poziom 1616 metrów. Wystarczy, żeby się zabić, chociaż nie wszystkim, bo żądny wrażeń Mariusz Strażak znika za granią, by po chwili pojawić się kilkadziesiąt metrów dalej i niżej, na sąsiednim szczycie, niby narośl zakłócającym samotną dominację Chocza. Skoro to jest narośl, to Mariusz jest wrzodem Chocza, wyjątkowo złośliwym - konstatuję, obserwując jego akrobacje. Po takim pokazie bezproduktywnej zwinności kozicy górskiej dochodzę do wniosku, że jestem pojebem, ale nie największym. Bo niby po co wtarabiniliśmy się na tę górę? Żeby przynajmniej świeciło słońce, co by ogrzało moje niebawem obolałe kości i rozjaśniło czarnowidzenie. Nie ma jednak co liczyć na darmowe endorfiny. Trzeba na nie zapracować. A tymczasem jest zimno jak pieron i wieje jak w kieleckiem. Tyle że do Kielc mamy jakieś 250 km, a tu, na tym tektonicznym poligonie Pana Boga, niezbyt zresztą chojnie obdarowującym dziś widokami, bo w taką pogodę ledwo widać zarys pobliskich szczytów, trudno liczyć na bratnią dłoń. Tym bardziej, że znaleźliśmy się tu wbrew zakazowi gajowego jiczińskiego lasu, który pono na swym terenie toleruje tylko pieszych i motocyklistów. Dla zbójów, co rowerami niszczą środowisko, w słowackie góry wstępu nie ma. Przyznam, że nie potraktowaliśmy serio tego absurdalnego zakazu, skoro zdecydowaliśmy się na wyjazd i, co gorsza, go uskuteczniliśmy, czym niewątpliwie naruszyliśmy suwerenność naszych południowych braci. Kiedy jednak, maszerując w górę czerwonym szlakiem, znaleźliśmy się w samym centrum ścinki, szybko przypomnieliśmy sobie o jurysdykcji słowackiego policajta. Więc już bez ułańskiej fantazji schowaliśmy rowery pod pachą i ze spuszczonymi głowami brnęliśmy przez paprotki, nie patrząc w oczy napotkanym drwalom, by nie odkryć w nich karzącego wzroku gajowego, który raczej nie nabiłby asygnaty na nasze ramy. Całe szczęście drwale wszędzie są tacy sami. To taki transgraniczny drwalenfolk, który ma gdzieś środowisko - nie przejmuje się efektem cieplarnianym, nie martwi go powszechne zlodowacenie, więc dlaczego jego niezmącony globalną refleksją i odpowiedzialnością wobec przyszłych pokoleń umysł miałoby zaprzątać pojawienie się czterech Polaczków. Nasz rodzimy rębacz co najwyżej zapytałby: "po kiego ch... ciągniemy w góry ten złom" - ichniejszy nawet tego nie umiał powiedzieć po polsku, więc jedynie zaintonował na pile łańcuchowej międzynarodówkę drwali.
Bo to, co oferuje Chocz, to kwintesencja freeride'u. Można tam nawet znaleźć "długie proste, na których nabiera się prędkości", preferowane przez rajderów - jak donosi największy polski portal ekstremalnego kolarstwa górskiego. Przede wszystkim jednak roi się na nim od korzeni i kamieni, w tym, a jakże, wielkości telewizorów, wkomponowanych w ścianki i single tracki, stwarzających szerokie pole do popisu zarówno dla tych, którym bliska jest technika trialu, jak i dla pasjonatów zjazdu piecem. Czyli dla każdego coś dobrego, a zwłaszcza dla Strażaka, który jest człowiekiem oświecenia na rowerze. Po tym, jak na moich oczach zaliczył nieprzejezdne do tej pory fragmenty zielonego szlaku, a zwłaszcza ponaddwumetrową, niemal pionową skałę, z której zjechał ani na moment nie tracąc kontroli nad rowerem, by na "lądowaniu" wymanewrować obok sterczącego niczym palic fastrygi głazu i odpowiednio balansując ciałem (bo z heblami trzeba się było obchodzić delikatniej niż z chińską porcelaną, o czym przekonałem się na własnej skórze, gdy w tym samym miejscu - skapitulowawszy wcześniej, rzecz jasna, przed skałą - po zblokowaniu przedniego koła, zaliczyłem klasyczne OTB) uniknąć dzwonu z przeciwległym drzewem, zrozumiałem, dlaczego, latając jedenastometrowego gapa w Trupim Lesie, Strażak walił one handy. Po prostu, z nudów ziewał. Ja, co prawda, tego gapa nadal latam tylko we snach, ale mimo to mam wrażenie, że na Choczu przekroczyłem swój Rubikon. Po raz pierwszy nieodlączny przecież od jazdy w trudnym terenie strach zszedł na dalszy plan, ustępując miejsca iście racingowej determinacji. Nieważne, że styl był daleki od zawodniczego - w końcu adrenalina była ta sama, a to, jak głoszą, waluta wymienialna po dobrym kursie na endorfiny, co należało dowieźć. Jakie: "dowieźć"? Pisze się: "dowieść". Ale mówi się tak samo. Zresztą, co ci będę mówił? Przekonaj się sam. Chocz, a raczej zjeżdżaj. Mecenas
|