2008-09-05 do 08 Austria Trasy Uczestnicy
|
Technika Widoki |
Austriacka Odyseja Myślę, że Alpy nie potrzebują żadnej reklamy wśród rowerowej braci. Góry, o których marzyłem od małego - przeskok z Beskidow był niesamowity. Ja tam się czułem jak dziecko wyciągnięte z osiedlowego placu zabaw, wsadzone na 10 godzin do samochodu i wyrzucone w Disneylandzie. Przyjazd do Hinterglemm o 2 w nocy i mała niespodzianka, pierwszy nocleg musimy spędzić w busie, bo nasz 4-gwiazdkowy hotel działa do 23. No i jeszcze całą noc leje. Za to rano nagroda: Jarek krzyczy "Pucek, wyjdź, wyjdź" i moim oczom ukazuje się Wyjeżdżamy pierwszą z brzegu kolejką na Zwoelferkogel (1984 m), dorzucamy jeszcze małe podejscie na Hohe Penhab (2113 m). Rozpoczynamy zjazd wyjętym z marzeń alpejski singlem opadający linią grzbietu. Niestety po 400 metrach zjazdu zonk! Okazuje się że wszystkie szlaki rowerowe z naszej mapy to szutrowe autostrady - kilometry lipnego zjazdu. Na chwilę uruchamiamy słowiańską kreatywność i robimy skrót przez prywatne pola, dzięki temu zaliczamy przyjemnie stromą ściankę z paprotkami. Rozczarowni wysokim stadardem górskich szutrów uderzamy do Adidas Freeride Park, tam juz było o wiele lepej. Na początek zjeżdżamy trasą Blueline - dobra na rozgrzewkę, więc podnosimy poprzeczkę i przenosimy się na ProLine (dł. 1,9km, wys. 498 m). No i zakochujemy się w dropach, dublach, shorach, bandach, korzeniach, uskokach i czego tam jeszcze nie było. Ze zjazdowego amoku wyrywa nas zamknięcie wyciągu. Na kolację "przepyszna" pizza z salami, dzięki której uzupełniamy zapasy soli na najbliższe dni. Później piwko i podgrzewany basen w hotelu w ramach odnowy. Wieczorem ściągamy Wojtka z Rosenheim. Drugiego dnia, atakujemy góry przez duże G. Grzebiemy się troszkę z rana (trzeba odespać nocleg w busie) i jedziemy jakieś 70 km do Krimml u podnóża Wysokich Taurów. Planujemy wdrapać się na ponad 2600 m, jednak nici z tego. Podjazd nieciekawą szutrówką do schroniska Krimmler Tauerhaus, mimo ostrego tempa, pożera nam za dużo czasu. Żeby było weselej cały czas tą trasą kursują busy wywożące emerytów w głąb gór, ale nas olewają. Pozostają nam tylko 2 wolne godziny. Podchodzimy trochę szlakiem w stronę Rainbachsee. Gdy zaczyna się robić ciekawie, musimy zawracać, zaliczając tylko kawałek leśnego singla. Poniżej koleś wygładza szlak ubijakiem (!!!), a my ryjemy go oponami i uciekamy. Wracam już praktycznie wściekły ze zmarnowaliśmy cały dzień, aż tu odkrywamy czerwony szlak, odbijający z nasze pięknej szutróweczki (w lewo przed tunelem). W tym momencie znalazłem się moim małym eldorado, kamienie jak telewizory na dużej prędkości, wygląd tej ścieżki jest nie do opisania, a wrażenia z jazdy niesamowite, dawno mnie tak nie sponiewierało na rowerze. Pod koniec zjeżdżamy wzdłuż malowniczych wodospadów. Trzeci dzień rozpoczynamy od X-Line (dł. 6km, wys. 1098 m), czyli przygotowanej trasy zjazdowej z Schattberg Ostgipfel (2018 m). Pierwszy zjazd dość fajny, stromy, kilka fajnych wallridów. Na dole rozdzielamy się, Mariusz Jarek i Wojtek jadą na ProLine Adidasa, a ja z Klaudkiem powtarzamy ciekawszą, dolną połowę X-Line'a. Nie chce nam się wracać asfaltem z Saalbach, więc wyjeżdżamy na gore i chcemy zjechać jakimś szlakiem do Hinterglemm. Zamiast mapy rowerowej uruchamiamy wersję ze szlakami pieszymi i postanawiamy przetestować szlak oznaczony "7" (startuje z Schattberg Westgipfel, najpierw oczywiście szutrówką w prawo). Wąski, stromy, kamienisty szlak pieszy, który okazał się najlepszym, jaki chyba w życiu widziałem. Początek po szczytowej polance, kamienie wymieszane z korzeniami, wjazd w las i piękne aleje z potężnymi korzeniami, całość ma ok. 8 kilometrów i zjazd ciągnął się w nieskończoność, nawet nie byłem wcześniej w stanie sobie wyobrazić czegoś takiego, po prostu ambrozja. W międzyczasie Mariusz kończy przygodę z Alpami i wraca do Polski, a my bierzemy Wojtka i Jarka za szmaty i znowu do góry, żeby pokazać nasze znalezisko. Już było trochę późno, więc i tak nie zdążymy na kolejny wjazd wyciągiem. Dlatego po drodze robimy sobie sesję na kamiennej skarpie i mały wypad na pobliski Stemmerkogel (2123 m), na którego szczycie pasą się "dzikie" konie. Podczas zjazdu musiałem uważać na ich kupy, ale za to taka historyjka działa na dziewczyny (raczej ta z końmi, nie z kupami). Ostatni dzień to wizyta w Nordparku w Innsbrucku. Niestety w tym dniu zarówno w pogodzie, jak i podejściu do rowerzystów zaszły istotne zmiany. Tym razem podchodzimy w rzęsistym deszczu trasą do góry, bo jak się okazało po remoncie kolejka już nie zabiera kolesi z rowerami. Za to zjazd przepiękny, stromy, techniczny i w deszczu piekielnie śliski. Niestety miejscówka podupada, ale i tak trzeba będzie kiedyś tam zawitać. W każdym razie na koniec wyjazdu udało nam się przemoczyć i solidnie wypaprać błotem. Ogólnie nauczyłem się jednego, w Alpach nie można jeździć po austriacku, czyli po szlakach rowerowych tylko po polsku czyli tam gdzie nie wolno jeździć, myślę że Alpy zagoszczą na mojej mapce rowerowej jako coroczny punkt wypraw. Pucek i Klaudiusz PS. Podziękowania dla firmy Magura.pl za użyczenie downhillowozu, który niezwykle ułatwił nam życie. |