2009-06-17 Hiszpania Trasa Uczestnicy
|
Technika Widoki |
Frirajderom w żłobie dano... Z minami osłów, które sterczą nad przepełnionym żłobem, przyglądamy się mapie Sierry. Jeszcze wczoraj wydawała się bezużyteczna, ale właśnie szef lokalnej kuchni rowerowej Michael wypełnił ją mnóstwem tras. Oszołomieni tym dostatkiem kombinujemy jakby tu zeżreć owies i siano naraz, czyli łyknąć od razu dwie trasy. Pojawia się obawa, że się zadławimy i polegniemy gdzieś w środku gór. Michael ponownie częstuje nas dobrymi radami, tym razem jak uniknąć przejedzenia. Przecież możemy jeden samochód zostawić na końcu traski, a drugim podjechać na 2150 m do szlabanu w Hoya de Portillo. Odkrywamy, że możliwość wjazdu zwykłym autem na duże wysokości, to cecha charakterystyczna Sierry. Już południe, a my jeszcze nie na rowerach. Tuż przed startem łapiemy dodatkowe 15 min. opóźnienia, bo Jarek postanowił pójść w moje ślady i zgubił rękawiczki – rodzi się "nowa świecka tradycja". Wreszcie przekraczamy szlaban i jedziemy szeroką, wygodną szutrówką. Wygodna byłaby dla samochodu, bo na rowerach taka wygoda nie jest przez nas pożądana. Gdy powoli zaczynamy już zasypiać z nudów, wpadamy na koparkę odkopującą drogę spod zwałów śniegu. Koparka w środku parku narodowego, śnieg w środku hiszpańskiego lata - przez chwilę podziwiamy to kuriozum, po czym kręcimy dalej. Dziwnie tylko korba zaczyna stawiać coraz większy opór, a przecież droga jest prawie płaska. Po dłuższej chwili udaje mi się rozwikłać tę zagadkę - jesteśmy już ponad najwyższymi szczytami Tatr, właśnie wjeżdżamy na Alto del Chorrillo (2727 m n.p.m.). Tyle że tu wciąż jeszcze prowadzi elegancka droga. Jako że miłośnikami dróg akurat nie jesteśmy, z radością witamy początek ścieżki odbijającej w stronę Trevelez. Oblizujemy się na samą myśl o czekającym nas solidnym kęsie wysokogórskiego zjazdu - 900 m przewyższenia, całość w singlu. Właśnie singiel to nasze ulubione danie. Po przedarciu się przez płaty śniegu wciąż okupujące początek szlaku, rozpoczyna się urzekająca jazda po (prawie)alpejskiej łące. Płyniemy w dół. Z transu wyrywa mnie zgrzyt metalu, rower zatrzymuje się w wąskim gardle między głazami. Rozpoczyna się walka - pojawia się coraz więcej agrafek, coraz ciaśniejszych i coraz stromszych. Agrafki przejmują pełnię władzy nad linią szlaku - ręce pieką od zaciskania hamulców. Uff, nareszcie ścieżka prostuje się, można schłodzić tarcze i poskakać z większych kamoli, wraca flow. Po próbie jazdy kanałem nawadniającym zakończonej zatopieniem rowerów w mule, przeskakujemy na stokówkę biegnącą nad Trevelez. Przed nami kolejny bezsmakowy fragment trasy będący łącznikiem między pysznymi singielkami. Niepokojące jest tylko to, że skonsumowaliśmy dopiero pierwsze danie (tzn. pierwszy zjazd), a drużyna zaczyna przejawiać symptomy przejedzenia. Zmuszony jestem uruchomić tabletki pokrzepiające. Pierwsza dostaje się Wojtkowi. Działanie przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. Pacjent próbuje odnaleźć linię zjazdu wśród obrywów skalnych opadających w głąb doliny. Dodatkowo bredzi coś o przywiązaniu się liną. Drugą tabletkę aplikuję Juniorowi i działa z podobną siłą. Pacjent nie chce się zatrzymać... ale może po kolei. Zabieramy się za pałaszowanie drugiego dania, czyli (jakżeżby inaczej) singla o oznaczeniu GR7. Początkowo trawersuje on stok wzdłuż stokówki. Oferuje nam sporo niespodziewanych zakrętów, uskoków, kamiennych szykan, przejazdów przez wąwozy i skałki - jednym słowem masę smakołyków. Jest też sporo kręcenia i parę podjazdo-podejść do łyknięcia - w dwóch słowach smakowicie, ale spożycie wymaga dobrej kondycji. Dodatkowo wraz ze spadkiem wysokości podnosi się temperatura. Fullface powoli zamienia się w prodiż. Narazie to tylko lekkie przegrzanie, prawdziwy test wytrzymałości termicznej czeka nas dopiero na następnej wycieczce. Pod koniec szlaku zaczyna się zjazd przecinający serpentyny stokówki. Wcześniejszy trawers osłabił Juniora, więc dostał pół tabletki pokrzepiającej (dobrze, że tylko pół). Gdy urywa się nasz singiel i lądujemy na betonowej drodze pod Portugos, Junior nie wierzy, że to koniec trasy. Upiera się, żeby wjechać w chaszcze na wprost. Z trudem wyciągamy go z chwastów i zmuszamy do jazdy po drodze. Tylko że kilkadziesiąt metrów dalej okazuje się, że miał rację. Na zakręcie odnajdujemy kolejny skrawek singla. Wprawdzie króciutki, ale na deser w sam raz, zwłaszcza, że zaczyna się zeskokiem z drogi. Na klimatycznym ryneczku w Portugos czeka nasze "freeride'owe" Berlingo. Za nami spory kęs Sierry. Z trudem przeszedł przez nasze beskidzkie przełyki, ale daliśmy radę. Nawet rozsmakowaliśmy się w pikantnych trasach serwowanych w Sierra Nevada. Przyglądamy się mapie, żeby sprawdzić, co my tam jeszcze mamy w menu - czeka na nas Rzymska Pieczeń. Klaud Podziękowania: |