2010.03.03 Meksyk Trasa Uczestnicy
|
Technika Widoki |
Niedoświetleni Mamy chyba jakieś omamy – śnieg, cała góra biała. To jest niemożliwe – przecież to tylko szczyt aklimatyzacyjny, będący prawie na przedmieściach Puebla i na wszystkich zdjęciach praktycznie bez śniegu. Co teraz robić? Wyszliśmy późno, lekko przeziębieni, aklimatyzacja jeszcze nie najlepsza, a tutaj cała trasa w śniegu, wchodząca dodatkowo w kuluar i to o takim nastromieniu, że bez raków nie ma co marzyć o wyjściu. Przez głowę przebiega myśl: skoro tutaj jest tyle śniegu, to co będzie na głównym celu naszej wyprawy czyli na Izta. Dzięki temu zyskujemy dodatkową motywację zdając sobie sprawę, że to może być najwyższy szczyt jaki zdobędziemy z naszym żelastwem. Z naszej niewiarygodnym wysiłkiem wywalczonej mapy wynika, że prawym żebrem powinna iść ścieżka i że tuż obok nas się zaczyna. Klaudek wyrusza na jej poszukiwania – długi czas oczekiwania nie wróży nic dobrego, mina Klaudka potwierdza to. Także mi nie udaje się znaleźć ścieżki, która budziłaby nadzieję przedarcia się przez uskok. Tylko słońce sobie spokojnie praży i przypomina, ze jesteśmy już na ok. 3500m. Idziemy zatem jeszcze kawałek normalną drogą. Po podłożu, które przypomina plażę na Wyspach Kanaryjskich, tyle że zalaną deszczem – ostatnia rzecz jakiej tutaj teraz potrzebujemy, to takie sypkie i dość strome podejście. W momencie, kiedy pierwsze płaty śniegu pojawiają się na ścieżce, decydujemy się wtrawersować na prawe żebro. Dobra decyzja, choć przedzieranie się przez kępy traw pochłania sporo sił. Docieramy w końcu na grzbiet. Wielka ulga bo ścieżka, co do której obecności mieliśmy cały czas wątpliwości, jednak istnieje. Nią prowadzi podejście a'la Tatry Zachodnie, tyle że 2 km w pionie wyżej i bardziej sypko. Dochodzimy na mały szczyt na wysokości ok. 4000m i pojawia się kolejny „problem”. Niepowtarzalna sceneria przyprawia Klaudka o artystyczną wizję zdjęć na miarę Krankeda. Trudno mu odmówić racji, tylko że chce zrezygnować z wejścia na sam szczyt, żeby zdążyć złapać odpowiednie oświetlenie. No żeby rezygnować ze szczytowania z powodu fotograficznych fanaberii, to już lekkie przegięcie. Mozolnie przekonuję Klaudka, że po zdobyciu szczytu zdążymy na to jego „oświetlenie”. Zgadza się iść na szczyt, chociaż nie wygląda na przekonanego. I nie ma co się mu dziwić, bo właśnie weszliśmy w strome pole śnieżne poprzetykane sporymi kamieniami. Każdy zdrowo myślący człowiek doszedłby do wniosku, że pchanie się wyżej z rowerem to głupota i strata czasu. Tak więc – wstyd się przyznać – z rowerem idę już tylko ja, a „zdrowo myślący” Klaudek wytycza mi zarówno szlak, jak i chore tempo. Chore zwłaszcza z punktu widzenia słabowitego konsultanta, który zza biurka zapchał się na ponad 4000 m, taszcząc blisko 20 kg żelazną kruszynkę. Za stromym polem śnieżnym teren jest już bardziej przychylny na pchanie roweru, szczyt też coraz bliżej. Jeszcze końcowy żlebik i jesteśmy na szczycie. 16 godzina – deadline wynegocjowany z Klaudkiem właśnie minął – uff, udało się! Prawdopodobnie jesteśmy pierwsi z rowerem na szczycie La Malinche 4462 m n.p.m. (?) Pod sobą mamy dziesiątki kilometrów równin, a na horyzoncie widok na pozostałe wulkany piętrzące się niczym monstrualne kretowiny. Przed sobą mamy prawie 1500 m zjazdu w pionie, w dużej części w bardzo trudnym wysokogórskim terenie. Podszczytowy żlebik odpuszczam – trzeba by skoczyć na pole śnieżne, które kończy się ... nie wiadomo gdzie. Wolę nie powtarzać tutaj moich polskich wyczynów, kiedy swoimi „betami” testowałem prędkość maksymalną na wylocie pewnego żlebu. Wjeżdżam w bardzo strome pole śnieżne, opony mam niezupełnie śnieżne, a więc wizja zjazdu na „betach” kilkaset metrów w dół pozostaje aktualna. Są jednak kamienie, na których na sekundę można odzyskać panowanie nad rowerem i wytracić trochę prędkość. Ale równie dobrze można na nich przelecieć przez kierownicę. Kończy się śnieg i zaczyna się głazowisko, które pokonujemy z wielkimi problemami, czyli licznymi podpórkami. Wreszcie docieramy do tej szczególnej, fotogenicznej miejscówki. Oj, muszę się na słuchać, że słońce już nie pod tym katem i z krankedowskich zdjęć nici. Na szczęście długi i naprawdę bardzo stromy freeride po mieszaninie trawy, piargu, piasku i śniegu angażuje w pełni Klaudka. W zasadzie jazda tutaj mniej przypomina MTB a bardziej narciarstwo, ponieważ skręcanie kierownicą mija się z celem i pozostaje balans ciałem i jeżdżenie dość leniwym śmigiem. Słońce zachodzi po drugiej stronie góry i nawet ja zauważam braki w oświetleniu. Wielka szkoda, bo właśnie wjechaliśmy w niepowtarzalne wulkaniczne wąwozy i dłuższa sesja zdjęciowa byłaby jak najbardziej na miejscu. Można by je przyrównać do polskich wąwozów lessowych... chociaż to dość odległe porównanie. W zasadzie to nie zjeżdża się nimi, tylko spływa przechodząc z jednej bandy w drugą, albo skacząc z brzegu wąwozu do środka. Ma się wtedy dziwne uczucie, że ląduje się w czymś miękkim i nie są to wcale kobiece kształty. Wiedziałem, że Klaudek będzie chciał tu wrócić i z perspektywy czasu też mnie coraz bardziej tam ciągnie – jedna z miejscówek, których w Europie chyba nie znajdzie się nigdzie. Po wjeździe do lasu, czeka na nas kilkaset metrów zjazdu czymś na kształt naturalnej traski dh. Miejscami jest bardzo stromo, miejscami szybko, gdzieniegdzie bardzo kręto, a przy tym sporo zwalony drzew, które natura przerobiła w skocznie. Końcówka jest naprawdę szybka, z podchwytliwymi zakrętami miedzy drzewami. Wymaga sporo uwagi i koncentracji, o którą po całym dniu walczenia z wysokością, grawitacją, piaskiem, piargami i śniegiem jest już trudno. Koniec – jesteśmy na 3000 m czyli w naszej bazie noclegowej. Pseudo-restauracyjka jeszcze otwarta i możemy już spokojnie, nie obawiając się zapadającego mroku oddać się dyskusjom, jak to dzisiaj było super. Jednogłośnie przyznajemy zjazdowi z Malinche wysokie noty. Po czym zaczynamy się zastanawiać, jak potoczą się dalsze losy naszej wyprawy w sytuacji, kiedy rekonesansowa, rzekomo lajtowa górka okazała się na granicy naszych możliwości. Wojtek |