Oxygenium.pl

Strefa Outdooru

Outdoor Adventure

Trzy Żywioły Outdooru

Frower Power

Dwukołowe lewitacje

Skala Trudności G3R



Sporty przestrzenne


Nurkowanie
Zakrzówek


Trail Marathon
Mogielica


Snowboard
Kasprowy


Snowboard
Tatry Zach. SKvs.PL


Adventure Racing
Rajd 360 - Beskid Śląski


Winter Treking
Tatry Zachodnie


Trailrunning
Tatry Zachodnie SK


Treking
Góra Cyc - Góry Atbaj


Nurkowanie | Freediving
Morze Czerwone


Treking
Gebel St Katrin - Synaj


Wyprawa wspinaczkowa
Pakistan 2008


G3R Wallpapers
Stoh - panorama by Wojtek 'Failo' Zdebski
Tapety pulpitu



Panoramy
Stoh - panorama by Wojtek 'Failo' Zdebski
Zobacz galerie górskich panoram



Panoramy 360°
Szymoszkowa FR
Big Berta
| Kładki



Filmiki
(kliknij prawym i użyj funkcji "Zapisz element docelowy jako...")

2008-00-30
Vlk. Choc [24.3MB]
2008-00-30
Szczebel [6.6MB]


Top Secret


2010.02.28 - 03.02
2010.03.07
Meksyk

Trasy
Cofre de Perote, Popocatépetl (Popotrail), Chachapa, Ajusco (bikepark)

Uczestnicy
Klaudek, Wojtek

 

 


Amigos Mexicanos

Nie mogę złapać oddechu. Zrobiłem raptem kilkaset metrów zjazdu i ledwo zipię. Chciałem pokazać Meksykom jak jeżdżą chojraki from Poland, ale zabrakło mi tchu. Zresztą w tym starciu byłem bez szans, bo rozpoczęliśmy od wjazdu pickupem na jakieś 3600 m, czyli 10 razy wyżej niż mój dom. A wszystko przez tą lokalną gościnność. Nasi meksykańscy kumple (świeżo zapoznani w Internecie) uparli się, że zaraz po przylocie zabiorą nas na rewelacyjną wycieczkę pod wulkan Cofre de Perote (4250 m). W sumie to miała być taka przejażdżka krajoznawcza. I byłaby, gdybym był zaaklimatyzowany do meksykańskich wysokości. Wspomnę tylko, że lokalesi mieszkają tam na wysokości 2200 m, na płaskowyżu otaczającym wulkany.

Meksykańce nie dość, że zabrali nas na wycieczkę, to jeszcze zorganizowali przewodnika (info na www.mexicomtb.com). Co ciekawe przewodnik był importowany ze Zjednoczonego Królestwa. Jednak bardziej zaskakujące było to, że także nasi meksykańscy kumple okazali się niezbyt meksykańscy. Stephan jest Niemcem, Eric jest Kanadyjczykiem (francuskojęzycznym, żeby było ciekawiej), Hynek jest Czechem (z nich akurat można brać przykład, bo jest ich wszędzie pełno), honor kraju ratuje jedynie Carlos – Meksykanin pełnej krwi. Czyżby więc Meksykanów nie bawiły górskie rowerki? Ależ bawią i to przypuszczam coraz bardziej. Jednak wygląda na to, że przybysze z północnych krain pełnią rolę misjonarzy nowego rowerowego kultu. Jeżeli tak, to my ze swoją wizją zjazdu ze szczytów wulkanów wystąpiliśmy w roli skrajnie nawiedzonych misjonarzy.

Póki co jednak szczyty są dla nas stanowczo za słabo natlenione. Powróćmy więc do poznawania lokalnych zwyczajów zjazdowych u podnóża wulkanów. Jako że w Meksyku urządzenie zwane wyciągiem nie występuje w naturze, dla miłośnika downhillu kluczowe jest posiadanie pickupa, a jeszcze lepiej pickupa z kierowcą. Tak się składa że na naszej pierwszej wycieczce mieliśmy i jedno (Dodge Ram 5,7l) i drugie (meksykańska żona Stephana). Dlatego wycieczka miała dla nas dość osobliwy przebieg. Po zaliczeniu pierwszego zjazdu można było załadować się na Dodga i przy jego pomocy pokonać nudną szutrówkę prowadzącą do kolejnej zjazdowej miejscówki. Skwapliwie skorzystałem z tej sposobności, czując że moje płuca na razie słabo sobie radzą z rozrzedzonym powietrzem. Wojtek próbuje kolejny raz udowodnić, że jego rower jest „turystyczny”.

Następny zjazd przypominał koślawy beskidzki szlak, tyle że obok rosły kaktusy. Jednak wspomnienie Ojczyzny sprawiło, że popruliśmy ostro w dół. Carlos bynajmniej nie zamierzał być gorszy i o mało nie przejechał dzieciaka na ścieżce. Trochę czasu zajęło udobruchanie niedoszłej ofiary i jego mamy, dzięki czemu mogłem uzupełnić braki tlenu w organizmie. Na końcu ponownie czekał na nas Dodge wraz z piękną obsługą. Załadowaliśmy się na niego prawie całą ekipą, bo czekał nas spory podjazd. Tylko Heniek (znaczy Hynek) darł ostro do góry na pożyczonym rowerze. Swój popsuł przed naszym przyjazdem, ale i tak postanowił dotrzymać towarzystwa braciom Słowianom (znaczy nam).

Docieramy na nieznany nam szczyt ozdobiony masztami przekaźników oraz betonowym boiskiem do kosza. Stamtąd ruszamy na najdłuższy tego dnia odcinek zjazdowy prowadzący po leśnych ścieżkach, kamienistych szutrach, polnych drogach oraz szlakach dla bydła. Znaczy się zjazd różnorodny, z kilkoma podchwytliwymi miejscami, raczej jednak z tych szybkich, niż technicznych. W pamięć wrył mi się "krowi szlak", czyli dróżka tak zryta racicami, że zawieszenie w moim rowerze zaczynało niedomagać. Zjazd kończę totalnie wykończony. Na szczęście metę organizujemy w przydrożnej restauracji.


Zgodnie z zasadami aklimatyzacji następnego dnia powinniśmy odpocząć i pozwolić organizmowi doprodukować czerwonych krwinek w odpowiedzi na wpier#$%, który niespodziewanie go spotkał. Zasad oczywiście nie dotrzymaliśmy, gdyż Carlos w przypływie gościnności postanowił urwać się z pracy i pokazać nam swoje miejscówki do jazdy. Na pierwszy ogień idzie trasa Popotrail leżąca u podnóża wulkanu Popocatépetl (5452 m). Ma on status czynnego, co zresztą widać po dymiącym kraterze, ale nikt się tym specjalnie nie przejmuje. Trasa to właściwie linia zjazdu wyznaczona na dziko przez Carlosa i jego kumpli. Wije się ona przez wysuszony na pieprz sosnowy las i urozmaicona jest naturalnymi progami, wąwozami i niespodziewanymi skrętami.

Niestety musimy zadowolić się jednym przejazdem z powodu czasochłonnego rozstawiania aut. Tym razem brakuje nam kierowcy, a droga dojazdowa na początek trasy to jak trasa OS z WRC. Wojtkowi chyba więcej wysiłku niż zjazd rowerowy sprawiło utrzymanie się Renault Clio za Dodgem prowadzonym przez Carlosa.

Po obiedzie przenosimy się na trasę w wiosce Chachapa, która ma już na wyposażeniu kilka sztucznych przeszkód. Wśród ciekawszych jest podwójna hopa z kaktusami pośrodku – sama myśl o niedolocie już jest bolesna. Cała trasa jest dość wymagająca technicznie, zwłaszcza jeśli podkręci się prędkość (a rozgrywane są na niej zawody). Bardzo różnorodny teren od odcinków a'la Trupi Lasek, poprzez sekcje kamienne a'la Garda do klimatów, których my nigdzie poza Meksykiem nie spotkaliśmy. Niestety fotek z tej traski brak. Próbując zrobić sesję zdjęciową w promieniach zachodzącego słońca odkryłem, że w Meksyku zachodzi ono w 5 minut. Zaszło zanim zdążyłem wyciągnąć aparat. Jazdę kończymy po zmierzchu.


Po dwóch dniach jazdy na dużych wysokościach należy nam się chwila relaksu. Odpoczynkowy dzień spędzamy na przeczesywaniu Puebli (prawie 2-milionowego miasta) w poszukiwaniu tajemniczego urzędu INEGI. To jedyne miejsce gdzie można zdobyć w Meksyku mapy topograficzne. Wolę pominąć opis dramatycznego przebiegu tej misji (nie próbujcie tego bez znajomości hiszpańskiego). Wynik jest taki, że mamy mapy, ale nie udało nam się odpocząć. Na dodatek wieczorem Carlos proponuje, że może nas odwieźć pod wulkan La Malinche – nasz cel aklimatyzacyjny. Zamiast kolacji mamy pośpieszne pakowanie się. Ta nieoczekiwana gościnność Meksykańców prowadzi nas powoli do wyczerpania fizycznego.


Po zaliczeniu zjazdu z Malinche, wykończeni, na wpół-przeziębieni jedziemy się zregenerować nad Pacyfik. Zadowalamy się półtorej dniem plażowania. Po blisko 17 godzinach spędzonych w powrotnym autobusie meldujemy się wraz z naszymi meksykańskimi amigos w bikeparku Ajusco na przedmieściach Mexico City.

Tam napotykamy prawdziwe tłumy zjazdowców. Niestety zamiast wyciągu jest do dyspozycji tylko ciężarówka i prywatne pickupy. Na dodatek Carlos zalicza konkretną glebę demolując siebie i rower. W związku z czym ograniczamy się do katowania tylko jednej trasy, choć jest tu ich sporo. Prowadzi ona singlem pełnym kamieni, korzeni i uskoków. Byłaby świetna, gdyby nie przerywnik po banalnej drodze. Za to jej końcówkę urozmaicają drewniane konstrukcje. Jeżeli bylibyście w okolicach to koniecznie weźcie gogle z wycieraczkami oraz maseczkę na twarz, chyba że jesteście najszybsi na trasie. W Meksyku jest dość sucho, więc jazda za kimś to tak jakby nasze beskidzkie mgły składały się z tumanów kurzu.

Później okaże się, że w Ajusco ostatni raz dane nam było pojeździć z naszymi meksykańskimi kumplami. Niestety Carlos w nagrodę za swój wybitny skok wzwyż na rowerze otrzymał kołnierz ortopedyczny. Mimo że niewiele wspólnie pojeździliśmy, to wspaniale było spotkać zapalonych i niesłychanie pomocnych riderów po drugiej stronie świata. Muchas gracias amigos!
I do następnego razu, kiedy wrócimy dokończyć wulkaniczne porachunki

Klaud