Majówka nad Gardą
Lago Di Garda, miejsce które od dawna braliśmy za cel, jednak jakoś ciężko nam tam było się wybrać większa ekipa, Wojtek zawsze zachwalał to miejsce jednak my jakoś mu nie dowierzaliśmy, w końcu się wybraliśmy, trochę ze względu na spora ilość śniegu w Alpach, ale przede wszystkim pod wpływem zdjęć Wojtka z poprzednich lat i tych znalezionych na Pinkbike, które po prostu miażdżyły suty. Zaraz przed wyjazdem troszkę targały nami wątpliwości ze względu na tragiczne prognozy, ale ja z Tolkiem tak się napaliliśmy ze nic nas nie mogło powstrzymać.
Nie będę was zanudzał naszymi perypetiami na miejscu, wspomnę tylko o przemieszczaniu się po miejscowych drogach, które są po prostu niesamowite, nie ma takiej góry czy doliny przez która włosi by nie potrafili zrobić drogi, warto tam pojechać choćby tylko po to żeby pojeździć sobie po górskich serpentynach samochodem.
akcja I
Montujemy się z Tolkiem w Torbole i popołudnie postanawiamy spędzić na małej rozgrzewce. Z centrum miasta wybieramy pierwszy lepszy szlak, miało być lajtowo i delikatnie. Nieświadomie trafiamy na 601 prowadzący na Mt. Altissimo, wychodzimy mniej więcej 1/3 szlaku, wiem niewiele, ale cały szlak ma 20km długości i 2000m przewyższenia, więc i tak mamy przed sobą kawał dobrego zjazdu, niestety zaczyna lać. O samym szlaku później - muszę zebrać siły, żeby dobrze opisać moją ogromną miłość do tej 20-kilometrowej naparzanki po kamolach.
akcja II
Witamy Wojtka i już w pełnym składzie atakujemy Dalco, najpierw 102 - fajny płynny zjazd wijący się stromymi zboczami. Na pierwszy rzut oka pogoda zniechęca: mgła, mżawka itp. Nagle ni gruchy ni z pietruchy, w ciągu 30 sek. chmury się rozwiewają i ukazuje się nam przepiekany widok całej doliny z jeziorem na czele i Mt. Altissimo po drugiej stronie, słoneczko przypieka zacnie, no po prostu bajka. Odbijamy na 110 a po chwili na gwiazdę programu czyli 112, mega stromo, mega sypko, ogólnie troszkę się tam namęczyliśmy. Po przyzwyczajeniu się do nawierzchni już było trochę lepiej. Szlak opada do stromej doliny, po drodze kilka dość potężnych ekspozycji, parę ścianek. Zbyt wielkiego funu może i tam nie ma, ale naprawdę warto się zmierzyć z tym szlakiem, to taki rowerowy odpowiednik walki z lwem na główce szpilki, jak wygrasz skaczesz z radości, dobry wpier#$% tam dostaliśmy, czyli było fajnie ;)
akcja III
Wojtek z Gosią tropią Romea po Veronie (nie wiem po co, chyba żeby go sprać sztycą :-), ja z Tolkiem ponownie atakujemy 601 celem zdobycia Altissimo. Pogoda daje nam ostro w dupę, atak odparty, zakończony dezercją.
akcja IV
Zaciskamy zęby i ponownie atakujemy Altissimo (oczywiście ponownie 601), tym razem pod dowództwem Gen. MastaW, ¾ góry wyjeżdżamy samochodami i w końcu osiągamy szczyt, niestety w chmurach, sporo śniegu. W schronisku na hasło Poland właściciel przynosi nam 3 wielkie słoiki wódy własnej produkcji, mimo że byłem mocno skacowany trzeba przyznać że była wyśmienita. Po toaście za 15-kilowego Litevilla, jakiego Wojtek dostał na testy, ruszamy na szlak. Na samym szczycie sporo śniegu, prawdopodobnie ominęła nas jakąś fajna ścianka, ale cóż, lecimy dalej i zaczyna się chyba najlepszy zjazd tej wyprawy. 601 pokazuje pazurki, 20 km totalnej rzeźni po Kamolach jak telewizory, szlak przecina asfaltową drogę za która kamienie robią się jeszcze większe, dojeżdżamy do kapliczki na małym wypłaszczeniu, pogoda znowu zaskakuje, już zbierało się na deszcz, a tu chmury się rozwiewają i naparza słońce. Zaczyna się malowniczy las z ładną zieloną trawką, smukłe drzewka, zajefajny klimacik. Ścieżka wije się miedzy drzewami - pomyślicie nuda, ooooj nic bardziej mylnego. Kamienie dalej wielkie, co kawałek jakaś stroma ścianka, prędkość cały czas utrzymywana dzięki nachyleniu.
Dojeżdżam do miejsca, do którego doszliśmy wcześniej, szlak tam jest jeszcze bardziej stromy, z kamolczastej ścieżki robi się praktycznie szlak po progach skalnych, kilka ciasnych stromych nawijek. Potem bomba - znany mi i już przede wszystkim suchy odcinek z wielkimi kamolami przelatuję prawie jak Sam Hill, tryb full atak, obręcze radośnie dzwonią po głazach, a tu nagle zonk. Wpadam na pełnym furkocie na ściankę z trzema skalnymi uskokami, po których są 2 wielkie głazy. Ze ścianki spadam praktycznie na głowę w pierwszy głaz, odbijam się od niego i żebrami w drugi, na którym zakończyłem wycieczkę z roweru, który swoja droga zawędrował jakieś 10 metrów dalej. Na szczęście tylko kilka otarć, parę siniaków, połamany daszek od kasku, skrzywiony hak przerzutki i jedziemy dalej, jednak już normalnie, nie po "hillowemu". Tolek też dobrze zapamięta ten odcinek, jakaś porządna gleba, której niestety nie widziałem masakruje jego rower i wyklucza z ostatniego dnia.
akcja V
Dalco, tym razem w wariancie 111, tym razem tylko ja i Wojtek. I tym razem pogoda robi z nas sobie jaja: chmury, mżawka, ruszamy ze szczytu mokro i ślisko, zaczynamy 111 z myślą jak tu w ogóle zjechać, żeby przeżyć i niespodzianka, po pierwszych 3 nawijkach wychodzi słońce, szlak szybko wysycha. Cały szlak składa się z mega ciasnych nawijek na stromym zboczu z masakrycznymi ekspozycjami, nieraz widziałem dno doliny katem oka :-) Wojtek jak zwykle pokazuje klasę, wszystko technicznie ładnie bez podpórki, ja kaleczę jak 7 letnia Marysia. Nawijki były na tyle ciasne, że bez przekładania tyłu lub piwotów nie przejedziemy za wiele, powoli kumałem czaczę, jednak ekspozycja działa na psyche i piwoty nad 500-metrową przepaścią nie wychodzą mi z byt dobrze. Wojtek śmiga jak ryba w wodzie. Pod koniec jeszcze fajny lasek z pochylonymi szutrowymi zakrętami, fajne driftowanko na zakończenie.
akcja VI
Na placu boju zostali już tylko Wojtek i Gosia. Od dzisiaj zaczyna działać kolejka, o 7 rano jako pierwszy rowerzysta w sezonie Wojtek wywozi się na górę – zimno, mgła. Kilkaset metrów zjazdu szutrówką i skręt na tzw. El Signor - szlak, o którym lokalesi ze sklepów nie chcą mówić, żeby nie narażać nieświadomych niczego bikerów. Zaczyna się wąski singletrail z konkretną ekspozycją i łańcuchami, do tego mokro, łaty śniegu i trawersowanie stromych żlebów wąską ścieżką wytyczoną w śniegu. Było blisko przewrotki, kiedy Wojtek zjeżdżał z ok. metrowego śliskiego progu, skręcając jednocześnie, żeby nie wpaść w przepaść tylko utrzymać się na tych 40cm singletraila. Później lekka zmyłka sprowokowana przez przedsiębiorczych Włochów, którzy kierują usilnie do restauracji pod kolejką. A na deser ponad kilos zjazdu stromą, śliską ścieżką w lesie z sekcjami kamiennymi. 12km, 1700m zjazdu aż ręce od hamowania bolały. El Signor powinien być włączony do klasyki trasek nad Gardą – ale trzeba mieć mocne nerwy i dobrze zastanawiać się gdzie jechać/jak zjechać.
Nasze dokonania to może 1/20 tego, co można tam znaleźć, szlaków jest tam tyle, że eksploracja tego terenu zajmie nam ze 20 lat. Ciekawe jest też podejście do rowerzystów. Nie wiem jak to było naprawdę, ale wygląda na to, że to są szlaki rowerowe, na których ludzie tylko „mogą” chodzić. Rowerzysta jest bogiem. W miasteczkach nie ma butików, tylko sklepy rowerowe, serwisy, centra testowe oraz kawiarenki dla rowerzystów. A połączenie jeziora z tak stromymi górami naprawdę zapiera dech. Żałuję tylko widoku z Altissimo, którego po prostu nie było ze względu na chmury, a podobno jest przyzwoity, ale dzięki temu mam po co jechać za rok.
Pucek & Wojtek |