2010.09.01/02 Ötztaler Alpen (Austria, Włochy) Trasy Uczestnicy
|
Technika Widoki |
Tolo Solo vol.1 Po długich rozmowach z wieloma osobami z ekipy tuż przed moim urlopem okazało się, że każdej coś wypadło, zdarzyło się lub ewidentnie nie miała ochoty na wyjazd poza granice polskich gór. W takiej sytuacji byłem zmuszony zrezygnować z dalszego wyjazdu i zacząłem planować wyjazdy w polskie góry. Jednak tydzień przed urlopem dostałem wiadomość od Wojtka, że ma szkolenie we Włoszech i mógłby przedłużyć pobyt o 2 dni żeby delikatnie pojeździć na rowerze. W około 60 sekund podjąłem decyzję, że jadę na pewno. A przecież banalnie policzyć, że 1200 km rozkładając na 2 dni rowerowej jazdy kompletnie się nie kalkuluje w normach zdrowego rozsądku. Racjonalnie lepiej jechać na 5-6, a to że 3-4 dni samemu – no cóż, zawsze jakaś nauka. Decyzja padła na Ötztaler Alpen (po włosku Alpi Venoste) część Alp Retyckich, położona pomiędzy dolinami górnej Adygi i Innu, na pograniczu Włoch i Austrii. Po drodze do strategicznej miejscówki Vernago/Vernagt miałem wizję zahaczenia o Innsbruck żeby zobaczyć i ewentualnie zjechać z legendarnej trasy „Nordketten sigletrail” zbudowanej przez Vertriders-ów. Dzień przed wyjazdem sprawdziłem cztery prognozy pogody. Wszystkie twardo, praktycznie stu procentowo zapowiadały że we wtorek 2010.08.31 w Innsbrucku będzie intensywnie padać. Po rekomendacjach Wojtka i Pucka – jazda w Nord Parku po/w czasie deszczu zwiększała ryzyko uszkodzenia ciała wielokrotnie, biorąc pod uwagę, że jechałem sam – odpuściłem i bezpośrednio pojechałem w Alpy do Vernago. 2010.09.01 Nadzieja w krainie ośnieżonych trzytysięczników Na miejsce dojechałem późnym wieczorem i z niepokojem dostrzegłem że wyższe partie gór są ośnieżone, biorąc pod uwagę że miałem w planach zdobycie Kreuz Spitze sięgający na wysokość 3456m npm – nie była to najlepsza wiadomość. Nie należę jednak do ludzi których łatwo zniechęcić i mimo to postanowiłem zrealizować plan i o 5 rano wyruszyć do Martin Busch Hutte by stamtąd realizować zamierzone cele. Piąta z minutami wychodzę z mieszkania, szybko znajduję szlak i zadowolony żwawo zaczynam podejście. Zadowolenie także szybko mija gdy zacząłem odczuwać wagę plecaka który ważył ok. 10 kg (przecież miałem spędzić w górach 3 dni) co gorsze na szlaku pojawia się coraz więcej śniegu. Siły ubywa w tempie geometrycznym, a wokół robi się coraz bielej co nie dodawało mobilizacji do dalszego podejścia. Dochodzę na 2600 m i poważnie zacząłem się zastanawiać czy naprawdę warto. Porzuciwszy żelastwo i ekwipunek postanawiam zbadać teren. Wyszedłszy na ok. 2800 m pod Similaun Hutte okazało się że wyżej jest metr śniegu i podejście pozbawione jest sensu. Zawracam, zjeżdżam 2-ką, którą wcześniej podchodziłem. Zjazd nie do końca ciekawy, część po płaskowyżu, do tego lepki śnieg. Sfrustrowany wracam do mieszkania i zaczynam szukać na mapie ciekawych substytutów Kreuz Spitze i Niederjoch pod Similaun Hutte (bardzo byłem ciekawy tego odcinka - wg skali germańskich bikerów ma S4 na max S5 czyli zero przelewek). Interesująco wyglądają szczyty Nock i Shrofwand – je następnie wybieram jako potencjalne cele. Jeszcze tego samego dnia jadę sprawdzić podejście na Nock Spitze i prowadzący na niego szlak „17”. Pierwsze wrażenie „sehr gut”, w końcu miłe zaskoczenie. Szlak to wąziutki, miejscami stromy singletrail, z ciasnymi „spitzkehren”, dodatkowe atuty to nachylenie, różne ciekawe przeszkody i ekspozycja. Zjeżdżając ok. 600m w pionie byłem zachwycony, jednak zjechałem tylko z 2200 m, a Nock ma 2720 m czyli następnego dnia czekało mnie dużo podejścia i wierzyłem także, że zjazdu. 2010.09.02 Nock Spitze Kolejnego dnia nie zamierzałem zmieniać planów i z dużą determinacją wyruszyłem na Nock Spitze (2720m npm). Góra w porównaniu z okolicznymi szczytami wysokością nie poraża jednak główną determinantą wyboru był śnieg którego przynajmniej do 2500m na podejściu nie było. Abstrahując od wysokości zjazd był bardzo fajny i kompletny, co niestety wiązało się momentami z trudnym uphillem. Odchodząc od wszelkich mniej istotnych aspektów wycieczki: perypetii, warunków i podejścia, a wracając do tej najistotniejszej - zjazdu. Zaczął się od bardzo trudnych krótkich spotów, przypominał mi wyprawę na Borkowieskiego z Klaudem. Generalnie stromo, ciasno, kamieniście i prawdopodobieństwo wylecenia przez kierownicę wysokie. Znajduję jednak parę miejsc z którymi walczę, jedno praktycznie jak „wyjęte” z żółtego na Luboniu. Waham się, podchodzę kilka razy, efekty są różne część zjeżdżam, część odpuszczam. Do tego zalegające resztki śniegu na szlaku nie ułatwiały mi zadania i sporo góry zniosłem. Niżej płynniej, jednak nie obywa się bez walki i medytowania nad trudniejszymi miejscami. Jedno miejsce zaliczam, drugie mnie przerasta. Najtrudniejsze za mną - tak mi się przynajmniej wydawało. Dalej kontynuuje granią o łagodniejszym nachyleniu, szlak wije się wokół kamieni, co chwile agrafki różnej maści, dojeżdżam do ostatniego skalistego miejsca z małą podpórką ale bez szwanku na zdrowiu udaje mi się zjechać. Jeszcze chwile lawiruję przez „łąki” objeżdżając kozice i konie następnie wjeżdżam w „Leitwald”. Las już po części opisałem (rekonesans dzień ecześniej), jednak zupełnie inaczej wygląda jak ma się w nogach zjazd 600m + podejścia 1100 w pionie. Na początku bardzo dużo flow-u, wąska, bezstresowa ścieżka, ale koniec relaksu szybko nadszedł i napotkałem kolejne trudności. Pierwszy trudny moment w lesie to coś pod „ściankę” główny problem to duże kamienie i delikatny wzrost nachylenia - mijam w miarę sprawnie. Dalsza część szlaku to świetny single o „przyjaznym” nachyleniu z coraz częściej pojawiającą się ekspozycją. Szlak nie odpuszcza do ostatniego momentu, ostatnie newralgiczne momenty to cztery bardzo trudne i trzy trudne „spitzkehren” z czego cztery udaje mi się zjechać, przy jednej trochę oszukując. Szlak kończy się wyjazdem przy pięknym jeziorku „Vernagt Stausee”. Tolek |