2010.09.04 Lago di Garda (Włochy) Trasa Uczestnicy
|
Technika Widoki |
6x6x2380 Monte Baldo -To gdzie jedziemy jutro? Przy dolnej stacji kolejki pierwsze zaskoczenie, bo jakaś wycieczka crossowców z Czech wykupiła cały wagonik i musimy czekać ponad godzinę. Robimy w między czasie krótki rekonesans po Malcesine, gdzie próbuję namówić Tolka na sekcje zdjęć mającą pokazać, że nie wszystko na tym świecie kreci się wokół rowerów – chyba nie wypadł specjalnie przekonująco. Po ekspresowym zwiedzeniu Malcesine wróciliśmy do kolejki i spokojnie wyjechaliśmy na górę. Na górze mgła, zimno, na dodatek słabo widać gdzie mielibyśmy iść i dlaczego. Decyzji Tolka pozostawiam, czy idziemy granią czy nadkładamy drogi i metrów npm, żeby skorzystać z asfaltu a później wejść dopiero na grań. My wybraliśmy pierwszą i będziemy ten wybór pamiętać… Początkowo szeroka, przyjemna droga, jakieś tablice informacyjne, na których mówi się o tym, że rowerzyści maja nie straszyć zwierząt, ale to chyba nie znaczy, ze nie mogą tam jeździć? Wchodzimy w grań, idzie się dosyć przyjemnie, szkoda tylko, ze widoki ograniczone mgłą. W zasadzie na tym można by poprzestać opis podejścia, bo przecież nam chodzi głównie o zjazdy. Dodajmy tylko, że „podejście” (ok. 400 m w pionie (+/- parę małych górek po drodze) i 4 500 m w poziomie) zajęło nam ok. 5h, że dla odciążenia nóg używaliśmy też rąk, że tam gdzie są łańcuchy wcale nie jest tak źle, a tablice upamiętniające turystów, którzy zostali na zawsze w górach występują tylko w sztuce 1. Dwa najwyższe szczyty Mt. Baldo odsłoniły się w pełni tylko na chwile zza mgły, ale to dobrze, bo po co mielibyśmy się bardziej stresować i zastanawiać w jaki sposób w takim terenie można poprowadzić jakikolwiek szlak. W końcu znajdujemy się pod Cima di Valdritta i początek naszego zjazdu jest już widoczny. Zaglądamy z grani w dolinę, którą idzie nasze Sentiero 5 – miłe zaskoczenie, bo szlak wygląda na przejezdny, tylko wielkość i krajobraz doliny zapiera dech w piersiach. Turyści mówiący, że tu się nie da przejechać albo że będzie sehr schwierig – kolejny raz mylili się w 50%. Ostatnie 5h siłowni też nie robi z nas skowronków i jazda idzie opornie. Początkowo rozdziewiczamy piargi po nawijane na liczne zakręty i poprzetykane skalnymi miejscówkami. Zjeżdżamy, zjeżdżamy, coraz później a wysokościomierz zablokował się na 1800/1900m npm – trawers, krótkie podejście, niezbędny odpoczynek nie sprzyja zbijaniu wysokości. Normalnie marzymy o długich zjazdach, ale tutaj bardziej zastanawiamy się co nas czeka niżej i czy znajdziemy się na dole przed zmrokiem. Sekcja a'la Chocz (tak przynajmniej twierdzą bikerzy, którzy tam byli, bo nam kierownictwo G3R zabroniło tam jeździć/zaleciło robić to pod kryptonimem świstak dratewka) pozostanie nam w pamięci – mi nagle poluzowała się linka i testuje ustawianie przerzutki na wąskiej i bardzo stromej ścieżce, Tolek sprawdza szczękę w swoim kasku wybierając sobie tradycyjnie najbardziej ambitną linię, jaką można wymyśleć. Odpoczynek, bo jesteśmy padnięci, picie się kończy a tu ciągle grubo ponad 1,5km zjazdu w pionie. Stroma ścianka, zakończona sekcją kamienną i mijamy dwóch włoskich turystów, którzy albo przetransformują się w maratończyków, albo czeka ich nocleg w górach. My w każdym razie robimy kolejny odpoczynek i napełniamy bukłaki wodą ściekającą z przewieszonych skal. Robi się trochę płynniej, co nie znaczy, ze prosto. Docieramy do skrzyżowania z „7ka”, która odsłania kolejne oblicze dzisiejszego zjazdu – szybkie trawersy wąskimi singletrailami po równym podłożu podsypanym żwirkiem, mega agrafki z poprzecznymi belkami i czasami sporą ekspozycja. Odpadają nam już ręce, ja walczę z Formulą, w której nie ma już klocków hamulcowych, wiec nie zbiera dobrze, a Tolek ze stalowymi nerwami robi agrafki nie przejmując się nawet gdy przednie kolo wyjeżdża poza ścieżkę a obok sporo powietrza. Walczymy z tymi metrami npm, żeby w końcu zupełnie bez sil dotrzeć na 740m. Rezygnujemy z prostszego (pierwszego oznaczonego w Moserze jako 6* odcinka) trasy i uderzamy szybszym i dość prostym (choć początkowo stromym a przy większych prędkościach podchwytliwym) kawałkiem w dół. W pół godziny przed zapadnięciem zmroku docieramy do Malcesine, wbijamy się na pizze i oglądamy zdjęcia – których niestety ze względu na brak czasu i zmęczenie materiału nie ma zbyt wiele. Rozmawiamy, czy nie warto byłoby wprowadzić podwójnych oznaczeń wycieczek: ilość gwiazdek dla określenie trudności podejścia i ilość gwiazdek dla wskazania trudności zjazdu - takie 6x6. Przy okazji 2380m zjazdu w pionie, 21km w bardzo trudnym terenie, nachylenie max 49% - tak akurat, żeby Tolek mógł zregenerować siły, a ja żebym zaczął krótki wypad do Włoch mocnym akcentem. Tolek zarzeka się, że kolejnego dnia, jeździmy tylko około południa i jakąś łatwa, krótka trasą. Wojtek |