2010.09.05 Lago di Garda (Włochy) Trasa Uczestnicy
|
Technika Widoki |
Gdyby nie ten bratwurst Drugiego dnia ledwo żywi, leniwie zwlekliśmy się z łóżek. Nasza sytuacja nie kształtowała się najlepiej, zero planów, chęci i sił. Jedynym plusem była pogoda, która mimo nieprzychylnych prognoza, nie zawiodła, choć też bez rewelacji. Na śniadaniu ustaliliśmy, że jedziemy shutter busem pod Tremalzo, a realizacja dalszej części dnia miała być wypadkową pogody, naszego samopoczucia i sprzętu (który przynajmniej w moim przypadku mocno oberwał). Szybko docieramy pod sklep rowerowy w Torbole skąd powinny odjeżdżać shutter busy i niestety okazuje się, że jeden właśnie nam uciekł, przez co byliśmy zmuszeni czekać około 30 minut. By nie marnować czasu, szybko przeserwisowaliśmy rowery (dużo powiedziane, wymiana klocków i prostowanie tarczy). Po półgodziny nagle dowiadujemy się, że shutter bus jednak nie odjeżdża spod sklepu, a z parkingu w Rivie. Na szczęście pośrednik częściowo naprawił swój błąd i kierowca cierpliwie na nas poczekał. Zadowoleni, zapakowani zmierzamy w kierunku Tremalzo. W trakcie drogi podziwiamy kunszt kierowcy, który prowadząc busa z przyczepką po wąskich stromych drogach, pisał sms-y, gestykulował i rozmawiał. Szczęśliwie trafiamy pod Refugio Garda. Gęsta mgła uniemożliwia podziwianie rekomendowanych przez Wojtka z tego miejsca widoków, a przy widoczności ok. 30m ledwo widać samo schronisko. Zjazd zaczynamy nietypowo jak na Tremalzo – czyli nie przez Tunel ale od razu w dół szeroką, szutrową drogą z której szukamy odbicia na 222, problem w tym, że odbicie jest dobrze zakamuflowane i 30 minut tracimy na jego znalezienie. Po znalezieniu odbicia i przedostaniu się przez płot kontynuujemy jazdę już 222ką. Pierwsza część szlaku to stosunkowo płaski i bardzo szybki przejazd lasem, który wpada w piękną dolinę, gdzie szlak zwęża się i przybiera postać wąskiego, szutrowo-piaskowego singielka. Widać, że sporo bikerów było tutaj przed nami – tak jest jak się próbuje opisane w niemieckich gazetkach rzekomo bardzo trudne traski. Po przejechaniu niewielkiej odległości nie jesteśmy z Wojtkiem do końca zadowoleni ze zjazdu. Szlak nie jest ani tak prosty, by można swobodnie się puścić, ponieważ robi się za niebezpieczny, a z drugiej strony nie jest aż tak techniczny by jechać maksymalnie skoncentrowanym, bardzo wolno i ostrożnie. Przez co robimy wiele przerw, które przeznaczamy na robienie zdjęć. Dojeżdżamy do skrzyżowania z 218, jednak rezygnujemy z potencjalnie „lepszego” zjazdu, ponieważ musielibyśmy sporo podprowadzić. Podejmujemy decyzję, że zjeżdżamy do końca sentiero 222, a następnie przejedziemy asfaltem do Vesio skąd mieliśmy zjechać przez tzw. Val Purę (sentiero 123) do Limone. Powrót przez drogę szutrową i asfalt ciągnie się w nieskończoność. Droga oczywiście jest pod delikatnym nachyleniem przez co trzeba cały czas pedałować, kolejnym negatywem są opory toczenia naszych opon. Zmordowani docieramy do Vesio, następnie dojeżdżamy na parking gdzie uzupełniamy zapasy energii. Jemy bardzo dziwnie wyglądające bratwursty z za krótkimi bułkami. W trakcie posiłku zaczynamy ostrożnie poruszać tematykę zjazdu. Słowa „Val Pura” padają coraz rzadziej, krystalizuje się natomiast pomysł Dalco, Sentiero 112 - klasyk półświatku freeride-owego w Europie. Negocjujemy, Wojtek nie do końca przekonany, początkowo stara się mnie zniechęcić, po kluczowych kontrargumentach: „nie wiadomo kiedy następnym razem będziemy mieli taką okazję”, „w przyszłym roku będę musiał pisać pracę magisterską i pewnie nie będę mógł przyjechać nad Gardę” i coś tam jeszcze było, ale już nie pamiętam. Wojtek zgadza się pod warunkiem, że nie będziemy hardcore-ować. Ja oczywiście przytakuję i zaczynamy ostatnie podejście tego wyjazdu. Podejście na szczęście nie wymaga od nas wiele sił i zaangażowania, prowadzi przez szeroką szutrową drogę. O tej porze wszyscy ostatni riderzy i turyści opuszczają góry, a my paradoksalnie dopiero zaczynamy podejście. Grobowa atmosfera, każdy na swój sposób stara się przezwyciężyć zmęczenie, różne, dziwne myśli kłębią się po głowie, czy nie lepiej zawrócić, przecież w każdym opisie, artykule 112ka opisana jest jako straszna, bardzo trudna i niebezpieczna. Po co się tam pchamy? Jednak nie, nie odpuszczamy. Resztkami sił „dotaszczamy” się do odbicia na Dalco (tym razem odpuszczamy Corna Vecchia), wchodzimy w wąską ścieżkę i kontynuujemy mozolne prowadzenie rowerów. Po ok. 20 minutach koniec podejścia. Zjadamy ostatni suchy prowiant, wypijamy resztki napojów i zaczynamy ubierać ochraniacze i kaski. Jedziemy. Początkowo, przyjemny wąski single – to dojazdówka, nie ma łatwo. Dojeżdżamy do ostatniego rozjazdu i robimy długi odpoczynek. Niestety nie mamy zbyt wiele czasu, zaraz zapadnie zmierzch. Po „angst pipi” zaczynamy ostatni urlopowy zjazd. Już na początku napotykamy pierwsze trudności. Stromy singiel o płynnym podłożu strasznie pozawijany, w skutego czego co chwile trafiamy na różne agrafki, uskoki etc. Niewątpliwie należy dodać, że wyczucie hamulców jest na tym szlaku dużym atutem. Po chwili szlakowi zaczyna nieustępliwie towarzyszyć znaczna ekspozycja. Szlak przejawia tendencję progresywną, stając się coraz trudniejszy, dojeżdżamy do miejsca z największą ekspozycją. Pytając Wojtka, czy się asekurujemy uzyskałem odpowiedź, że „asekuracja jest tutaj fikcyjna”. Wojtek brawurowo mija jeden z najtrudniejszych momentów szlaku, ja niestety nie przejeżdżam czysto. Niespełna po paru metrach trafiamy na kolejny newralgiczny moment, który nas przerasta i dla własnego bezpieczeństwa znosimy rowery. Dalej szlak przypomina pewnego rodzaju mordownię dla rowerzystów, mnóstwo przeszkód, bardzo trudne agrafki, techniczne uskoki, do tego momenty te są skrajnie niebezpieczne. Do ostatniego momentu trzyma w napięciu nie obniżając skali trudności nawet na krótką chwilę. Na końcu szlak staje się płynniejszy i spokojnie zjeżdżamy do Limone skąd autobusem przejedziemy do Rivy gdzie stoi nasz środek transportu. Tolek |