2010-09-25 DH Zakopane Joy Ride Open Series Trasa Uczestnicy
|
|
Veni, Vidi, Vici Start ekipy G3R w ostatnich zawodach z cyklu Joy Ride Open można by podsumować słynnym: "veni, vidi, vici", bo każdy wziął swoje. Igor, bo coraz płynniej radził sobie z trasą i pod koniec dnia gotów był zaliczyć mierzony przejazd bez taryfy ulgowej. W efekcie zredukował dystans do zasadniczej grupy kadetów do półtorej minuty, co przy ponad siedmiu minutach straty do ostatniego kadeta w Jurgowie trzeba uznać za sukces. Pomimo więc, że tym razem, zamiast gratulować Igorowi i jemu podobnym, starszym raptem o dwa lata kolegom, którzy także wystartowali na Harendzie, Siara zapowiedział, że odtąd dla skrzatów "radocha z jazdy" jest zamknięta, nie ma się czym przejmować - po uczciwie przepracowanym okresie jesienno-zimowym w przyszłym roku Igor ma zamiar nawiązać walkę z kadetami jak równy z równym. Ja, bo pomimo, że nie dane mi było przyłożyć się do treningów i oba przejazdy zrobiłem na świeżaka (asystując w ciągu dnia Igorowi poznałem co prawda trasę, ale przejechana na raz, na piecu ujawniła nowe oblicze), to sięgnąłem po złotą pietruszkę wśród najstarszych mastersów z czasem, który dałby mi drugie miejsce wśród wszystkich łącznie panów po trzydziestce (nie uwzględniając w tej puli Diabła Koniuszewskiego, który tym razem ścigał się z asami). Mało tego, dzięki kiepskiej frekwencji mastersów 37+ na całej joyride'owej serii, zajmując na dwa starty dwukrotnie pierwsze miejsce (nie ma się czym chwalić, bo w Jurgowie było nas tylko dwóch), w generalce ustąpiłem jedynie Krzyśkowi Gargasowi, który wykazał się żelazną dyscypliną, uczestnicząc w każdej Siarczanej imprezie. W nagrodę otrzymałem siodełko ze specjalnym buzerem na prostatową przypadłość mojego wieku oraz bluzę, do której muszę jeszcze dorosnąć. Tomek, bo odbył intensywną podróż od totalnego zniechęcenia do wiewiórczej wręcz ekstazy i po raz kolejny odkrył, co mu w duszy gra, a był to rechot racingowca. Jego zwycięstwo nad zramoleniem było tym większe, że dokonało się na oczach demonstracyjnie casualnych lansiarzy, z którymi przed laty Tomuś zakładał tracki w Wolskim, a którzy tego dnia z miejsc dla publiczności podziwiali jego wielki come back na miarę powrotu dinozaurów rocka. Ponadto Tomcio dostał od fotografów najlepsze foty z lotów z ostatniej hopy - na otarcie łez, bo pomimo całkiem dobrego czasu było jeszcze paru szybszych hobbystów. Wracając do Igora, to tym razem nie zgarnął on żadnego fanta, chociaż starał się jak mógł i w pogoni za uznaniem organizatora przebrał się nawet za forfitera (ja zaś, jako asystent, za jelenia w kole ratunkowym w stylu krokodajl). Zamiast gadżetu dostał więc lekcję, że na pstrym koniu jeździ łaska pańska - był czas propagowania imprezy adresowanej do amatorów wizerunkiem odważnego malca, ale nadszedł czas przeganiania maluchów z trasy, by oczyścić przedpole dla prosów. Otóż to - główna wygrana tego dnia powędrowała do Siary, bo na zakończenie sezonu doczekał się wysokiej frekwencji i zacnego grona asów. Cóż z tego, skoro duża ilość zawodników na trasie, chcących na maksa wykorzystać krótki dzień treningu, a do tego wysyp kozaków zabiły chilloutowy klimat poprzednich edycji. Zrobiło się iście racingowo, wręcz profesjonalnie, ale może właśnie o to chodziło, by zrobić konkurencyjny Puchar Polski i tylko paru amatorów dało się nabrać, że to dla nich cały ten zgiełk. Ps. Mecenas |